
Prezydenta Stanów Zjednoczonych zwykło się nazywać przywódcą wolnego świata. Nic więc dziwnego, że cały proces wyborczy w USA jest relacjonowany i szeroko komentowany przez media na wszystkich kontynentach. Wciąż jednak dla wielu osób pozostaje on zagadką. W artykule opisujemy, jak wygląda procedura wyborcza w USA, krok po kroku, od prawyborów do nominacji.
Według obserwatorów, obecnie jesteśmy świadkami najbardziej osobliwych i nieprzewidywalnych wyborów od lat. Mówiąc o „wyborach” mamy na myśli nie tylko samo głosowanie, ale cały rok wyborczy. Dokładnie tyle trwa bowiem cała procedura, na końcu której cały świat poznaje odpowiedź na pytanie: kto przez następne cztery lata pokieruje największym na planecie supermocarstwem?
Wieloetapowa procedura wyborcza
Na stanowisko prezydenta Stanów Zjednoczonych może kandydować wyłącznie obywatel amerykański, który ukończył 35 lat i od co najmniej 14 lat mieszka na terytorium USA. W 2008 roku wątpliwości budziła kwestia obywatelstwa Baracka Obamy, który w końcu musiał przedstawić akt urodzenia potwierdzający fakt jego narodzin na amerykańskiej ziemi.
Kandydata zgłasza partia polityczna, grupa wyborców bądź sam zainteresowany.
Rok wyborczy, w wyniku którego wyłania się prezydenta, składa się z kilku etapów: partyjnych prawyborów, uzyskania nominacji przez kandydata, kampanii wyborczej, wyborów powszechnych, wyboru przez Kolegium Elektorów i zaprzysiężenia. Ta wieloetapowość jest tylko jednym z czynników, które decydują o unikatowym charakterze systemu wyborczego USA.
Prawybory – walka o poparcie swoich
Zanim Hillary Clinton i Donald Trump przystąpili do bezpośredniej rozgrywki o fotel prezydenta, musieli zabiegać o poparcie delegatów swoich partii. Delegatem nazywamy wybranego w wyborach powszechnych członka partii (w przeciwieństwie do tzw. superdelegatów, których wysoka pozycja w partii wynika nie z wyborów, lecz w pełnionej w niej wyższej funkcji).
Ostateczna decyzja w kwestii nominacji zapada na konwencjach krajowych, które odbywają się zwyczajowo latem roku wyborczego. Kandydat Republikanów potrzebuje 1237 głosów, by otrzymać nominację, zaś kandydat Demokratów – 2384.
W tych wyborach szczególnie interesująca była walka o nominację Partii Republikańskiej. Ostatecznie zwyciężył Trump, pokonując Teda Cruza, Marco Rubio i Johna Kasicha. Już na tym etapie wielu komentatorów zadawało sobie pytanie: czy to możliwe, żeby ktoś taki jak Trump został prezydentem Stanów Zjednoczonych?
U Demokratów było nieco spokojniej. Choć do ostatniego momentu Bernie Sanders nie składał broni, to nominację bez większych problemów uzyskała Hillary Clinton.
Stało się wówczas jasne, że walka o prezydenturę rozegra się między byłą pierwszą damą a kontrowersyjnym miliarderem.
Kampania wyborcza 2016 – taśmy i maile
Kandydaci przedstawili swoich „running mates”, czyli osoby, które w przypadku ich wygranej obejmą urząd wiceprezydenta. Donald Trump wyznaczył Mike’a Pence’a, zaś Hillary Clinton – Tima Kaine’a.
Po uzyskaniu przez kandydatów nominacji rozpoczęła się jedna z najostrzejszych kampanii prezydenckich w historii USA.
Donalda Trumpa oskarżano o ksenofobię, seksizm i unikanie płacenia podatków; mówiono, że jest „nieprezydencki” i niedoświadczony. Uczciwie trzeba przyznać, że kandydat Republikanów sam nieraz dolewał oliwy do ognia, kolejno zrażając do siebie kolejne grupy społeczne. On sam tłumaczył, że jest po prostu szczery, a na zarzuty o brak doświadczenia odpowiedział kandydatce Demokratów słowami: „Ona ma doświadczenie. Tyle, że to złe doświadczenie.”
Hillary Clinton atakowano za błędy popełnione w czasach, gdy stała na czele Departamentu Stanu. Przypominano o jej odpowiedzialności za wydarzenia w Bengazi oraz przechowywaniu w prywatnej skrzynce mailowej poufnych informacji. Pomimo zarzutów tak dużej wagi Clinton zachowywała spokój.
W czasie trwania kampanii odbyły się w sumie trzy debaty prezydenckie i jedna z udziałem kandydatów na wiceprezydentów. Choć dostarczyły one sporo emocji, to żadnego z kandydatów nie przybliżyły znacząco do ostatecznego zwycięstwa.
Obie strony stosowały w tej kampanii wyjątkowo „brudne” chwyty. Na światło dzienne wyszło nagranie sprzed jedenastu lat, na którym Trump wyrażał się w wulgarny sposób o swoich relacjach z kobietami. Ten zaś przypominał o seksualnych ekscesach Billa Clintona sugerując jednocześnie, że ofiary byłego prezydenta były zastraszane przez jego kontrkandydatkę. Nie brakowało też głosów, że stan zdrowia Hillary Clinton znacząco się pogorszył, co miałoby jej przeszkodzić w skutecznym sprawowaniu urzędu.
Amerykańską kampania wyborczą od polskiej odróżnia przede wszystkim fakt, że w każdym ze stanów kandydaci prowadzą niejako osobną kampanię. Uwzględniają oni specyfikę danego stanu oraz preferencje polityczne jego mieszkańców.
Zdecydowana większość sondaży stawiała w roli faworyta kandydatkę Demokratów, choć jej przewaga na różnych etapach kampanii była niestabilna. Bezpośrednio przed wyborami badania opinii społecznej wskazywały na przewagę mieszczącą się w granicach błędu statystycznego.
Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że tegoroczna kampania prezydencka w USA była wyczerpująca nie tylko dla samych kandydatów, ale i dla wszystkich tych, którzy ją obserwowali. Wyborcy mieli prawo odczuwać zmęczenie, tym bardziej, że (jak podkreślają obserwatorzy) kandydaci nigdy wcześniej nie wzbudzali tak negatywnych emocji.
Moment kulminacyjny – wybory powszechne
Dzień głosowania tradycyjnie przypadł w pierwszy wtorek po pierwszym poniedziałku listopada. Ze względu na różnicę stref czasowych ostatnie lokale wyborcze zamknięto o 7.00 rano czasu polskiego na Alasce.
Liczą się głosy elektorskie
Prawo amerykańskie stanowi, że wybory na prezydenta są wyborami pośrednimi. Głosujący formalnie wybierają elektorów, zaś dopiero ci wybierają prezydenta. Jest to jednak wyłącznie wybór iluzoryczny, ponieważ elektorzy zobowiązani są oddać głos na tego kandydata, który zwyciężył w ich stanie (składają stosowną przysięgę – niezwykle rzadko zdarza się, by elektor głosował niezgodnie z wolą większości wyborców).
Co więcej, liczba głosów elektorskich w różnych stanach znacząco się od siebie różni. Wynika to z tego, iż jest ona równa sumie liczby senatorów i członków Izby Reprezentantów z danego stanu. Dla przykładu, Kalifornia ma obecnie aż 55 głosów elektorskich, zaś Montana czy Wyoming jedynie 3. Niezależnie od wyniku, głosowanie w Kalifornii ma zatem o wiele większą wagę. Amerykańskie prawo wyborcze niejako faworyzuje niektóre stany kosztem innych.
Zawiłości prawa wyborczego w USA mogą spowodować wystąpienie pewnego paradoksu – otóż kandydat może przegrać wybory mimo, iż uzyskał w skali kraju więcej głosów. Co więcej, byliśmy już świadkami takiej sytuacji w wyborach w 2000 roku. Al Gore otrzymał mniej głosów elektorskich od George’a W. Busha, choć w całym kraju uzyskał minimalnie lepszy wynik niż Republikanin.
Wszystko rozstrzyga się w stanach wahadłowych
Długoletnia historia wyborów amerykańskich pokazuje, iż w pewnych stanach regularnie zwycięża kandydat Republikanów, a w niektórych od dawna dominują Demokraci. W związku z tym przyjął się podział na:
- stany „czerwone” – uznawane tradycyjnie za bastiony Republikanów;
- stany „niebieskie”, w których silną pozycję mają Demokraci;
- stany „wahadłowe”, w których kandydaci muszą najmocniej zabiegać o poparcie.
Wynik wyborów najczęściej zależy od tego, jak głosowali mieszkańcy stanów „wahadłowych”. Szczególnie łakomym kąskiem jest Floryda, w której do zdobycia jest aż 29 głosów elektorskich.
Po uwzględnieniu liczby elektorów w stanach „czerwonych” i „niebieskich” otrzymujemy liczbę głosów, na którą mogą liczyć kandydaci „na starcie”. Suma elektorów ze stanów „republikańskich” to 157, a „demokratycznych” 200.
Amerykanie wybrali Trumpa na 45 prezydenta Stanów Zjednoczonych
Jest już jasne, że 45. prezydentem Stanów Zjednoczonych będzie Donald Trump. Według wyliczeń kandydat Republikanów może liczyć na 306 głosów elektorskich, przy 232 głosach na Hillary Clinton. Co ciekawe, mamy do czynienia z powtórką z 2000 roku – kandydatka Demokratów otrzymała w wyborach powszechnych nieco więcej głosów, co nie przekłada się jednak na liczbę głosów elektorskich.
Republikanie zwyciężyli też w organizowanych równolegle wyborach do Senatu oraz do Izby Reprezentantów. Od momentu objęcia urzędu przez Trumpa Republikanie zdominują zatem amerykańską scenę polityczną.
Początkowe wyniki spływające z części stanów były korzystniejsze dla Hillary Clinton. Dopiero około godziny 3.00 nad ranem polskiego czasu okazało się, że Trump prawdopodobnie wygra głosowanie na Florydzie, gdzie rywalizacja była niesłychanie wyrównana. Od tego czasu mapa wyborcza Ameryki stopniowo stawała się czerwona.
Nastroje w sztabie Hillary Clinton były coraz bardziej minorowe, a Trump przyciągnął na swoją stronę kolejne „stany wahadłowe”: Ohio i Karolinę Północną. O 5.00 czasu polskiego dziennikarze relacjonujący wybory dawali Trumpowi 90% szans na wygraną. O zwycięstwie Trumpa zadecydowało właśnie poparcie w stanach „wahających się”. Spośród nich jedynie Nevada poparła Hillary Clinton.
Po 8.00 pogodzona z porażką kandydatka Demokratów przez telefon pogratulowała prezydentowi elektowi. Wkrótce potem Trump wygłosił przemówienie, w którym obiecał, że Amerykanie będą dumni z jego prezydentury.
Kiedy „prezydent elekt” staje się „prezydentem”?
Kolegium Elektorów, które potwierdzi wybór Donalda Trumpa na prezydenta Stanów Zjednoczonych zbierze się 19 grudnia.
Jednak formalnym początkiem prezydentury jest moment zaprzysiężenia. Od wielu lat dzień złożenia przez prezydenta przysięgi przypada 20 stycznia. W tym dniu prezydent wygłasza także przemówienie inauguracyjne, w którym przedstawia narodowi kierunki i cele swojej polityki.
Dodaj komentarz
Bądź pierwszy!