Zastanawialiście się kiedyś, dlaczego niektórzy ludzie skłaniają się ku prawicy, a inni – ku lewicy? Odpowiedź może was zaskoczyć, ponieważ uwarunkowania wyznawanego światopoglądu leżą znacznie głębiej, niż mogłoby się wydawać.
Za wyznawane przez nas poglądy odpowiada szereg czynników, z których często nie do końca zdajemy sobie sprawę. W wielu przypadkach są to wręcz kwestie zupełnie od nas niezależne. Ostrożnie można pokusić się o tezę, że już w momencie narodzin jesteśmy mocno predestynowani do zostania „lewakiem” lub „prawakiem” i stosunkowo niewiele możemy zrobić, by to zmienić. Poniżej przedstawiamy kilka uwarunkowań poglądów politycznych.
Moralność konserwatywna i liberalna
Konserwatyści i liberałowie zwykle nie żyją ze sobą w zgodzie, traktując drugą stronę jako „złą” i „głupią”. Wynika to w dużej mierze z prostego faktu: zwolennicy obu ideologii niesłusznie zakładają, że wszyscy ludzie podzielają te same wartości moralne. Tym samym wydaje im się, że odmienność poglądów wynika albo z niewiedzy, albo z braku poszanowania dla – subiektywnie pojmowanych – zasad moralnych.
W rzeczywistości jednak obie grupy kierują się zupełnie innymi wartościami. O ile liberałowie moralność postrzegają przez pryzmat krzywdy i sprawiedliwości, o tyle konserwatyści patrzą na czystość, szacunek dla władzy i lojalność wewnętrzną.
Zobrazować to można na przykładzie miłości homoseksualnej: dla liberała nie ma w tym nic złego, ponieważ nikt nie doznaje przez to krzywdy. Według konserwatysty jest to jednak karygodny akt, ponieważ jest „nieczysty” (konserwatyści nie uznają relacji innych niż heteroseksualne).
Część naukowców uważa, że poglądy polityczne można przyrównać do metody prowadzenia społeczeństwa. Zarówno liberałowie, jak i konserwatyści traktują społeczeństwo jak rodzinę, ale o ile ci pierwsi bardziej cenią sobie dobromyślnego i wybaczającego „rodzica”, o tyle ci drudzy – surowego i twardo trzymającego się zasad.
Obie strony, mimo skrajnie odmiennych poglądów, są więc jednakowo słuszne. Różnica wynika nie z nieznajomości faktów, a właśnie z przyjętych wartości moralnych, które rzutują na podejmowane decyzje. Trudno więc o konsensus. W najlepszym przypadku udaje się znaleźć najwyżej parę kwestii, w których można wypracować porozumienie bez nadmiernego naginania własnego kręgosłupa moralnego.
Poglądy kwestią biologii i budowy mózgu?
Naukowcy z University College London udowodnili, że mózgi liberała i konserwatysty różnią się już na poziomie biologicznym. U liberałów powiększona jest przednia część kory obręczy, co pozwala im m.in. na łatwiejsze przyswojenie sprzecznych informacji. U konserwatystów z kolei występuje większa część kory jądra migdałowego, co daje lepsze warunki do rozpoznawania zagrożeń. Nie wiadomo jednak, czy odmienne poglądy są przyczyną, czy skutkiem tych różnic w budowie.
Podobne badania przeprowadzono na Uniwersytecie Kalifornijskim i opublikowano w „PLOS One”. 82 ochotników poproszono o udział w prostej grze hazardowej, podczas której poddano ich rezonansowi magnetycznemu. Przed grą uczestnicy wypełnili również kwestionariusz dotyczący preferencji politycznych.
Okazało się, że przy ryzykownych decyzjach w mózgach konserwatystów uaktywniał się obszar odpowiedzialny za reakcję na zagrożenia, ale również stymulujący do unikania niepewnych sytuacji. Liberałowie z kolei odczuwali wzmożoną aktywność tzw. wyspy – obszaru odpowiedzialnego za samoświadomość, ułatwiającego przyjmowanie nowych doświadczeń.
Podobno w ponad 80% przypadków do trafnego określenia poglądów politycznych wystarczy analiza pracy mózgu osoby podejmującej ryzykowne decyzje.
Jaka osobowość, takie poglądy
Jak twierdzą kanadyjscy naukowcy w czasopiśmie „Personality and Social Psychology Bulletin”, ogromną rolę w kształtowaniu poglądów politycznych odgrywa również osobowość. Ku liberalizmowi częściej skłaniają się osoby empatyczne i ceniące sobie równość. Konserwatyzm z kolei znajduje poparcie wśród ludzi mających wewnętrzną potrzebę zachowania ładu i norm społecznych.
Badaniu podanych zostało 600 Kanadyjczyków i Amerykanów. Ich preferencje polityczne zestawiono z wynikami testu osobowościowego, a na podstawie tej korelacji wysnuto wnioski.
Zaczynamy rozumieć głębsze motywacje częściowo determinujące preferencje polityczne. Choć każdy z nas posiada taką samą podstawową strukturę motywacyjną, siła poszczególnych systemów w jej obrębie u różnych osób jest inna
– mówi Jacob Hirsh z Uniwersytetu Toronto, autor badań.
Jordan Peterson dodaje, że wartości, którymi kieruje się człowiek, są głęboko zakorzenione w dziedzictwie genetycznym. Nasze poglądy polityczne wynikają więc nie tylko z racjonalnego rozważenia spraw, ale także z naszej moralności, a przyczyn tejże należy szukać znacznie głębiej.
Hormony nie głosują. Czy na pewno?
Zespół prof. Kristiny Durante z Uniwersytetu w Teksasie dowodzi z kolei, że poglądy polityczne zależą od gospodarki hormonalnej organizmu. Ciężko tu jednak o jednoznaczną korelację.
W trakcie wyborów prezydenckich w USA w 2012 r. przebadano 502 kobiety – połowę stanowiły singielki, połowę – mężatki. Okazało się, że singielki w dniach płodnych wykazywały znacznie większe tendencje liberalne. Z drugiej strony jednak mężatki w dniach płodnych skłaniały się ku kandydatowi konserwatystów. Prof. Durante tłumaczy to następująco: większy konserwatyzm mężatek podczas owulacji podświadomie blokuje je przed chęcią zdrady, natomiast większy liberalizm singielek – ułatwia znalezienie partnera podczas dni płodnych.
Hormonalne podłoże poglądów politycznych dotyczy też mężczyzn. Z badań prof. Michaela Petersena i dr. Daniela Sznycera wynika, że fizycznie silniejsi mężczyźni – a więc produkujący więcej testosteronu – okazują się bardziej konserwatywni, zwłaszcza jeśli chodzi o kwestie dzielenia się majątkiem. Mężczyźni gorzej zbudowani częściej skłaniają się ku idei państwa socjalnego.
Również inne hormony wpływają na nasze decyzje. Oksytocyna, ostatnio kreowana na lek przeciwko islamofobii, wzmacnia empatię, a wysoki poziom dopaminy pobudza poglądy liberalne. Naukowcy z Nebraski twierdzą z kolei, że niedobór neuropeptydu S wzmaga lęk, a przez to stymuluje zachowania konserwatywne.
Zdaniem prof. Fowlera genetyka odpowiada za nasze wybory polityczne aż w 50%.
Poglądy wyniesione z domu: wpływ wychowania
Na wyznawane przez nas poglądy oddziałuje także środowisko, w którym się wychowujemy, w tym dom rodzinny.
Nie jest to może wielkie zaskoczenie, ale badacze z Uniwersytetu w Illinois potwierdzili to naukowo. Przeanalizowali bowiem dane z amerykańskiego National Institute on Child Health and Human Development. Rodzice mieli do wypełnienia kwestionariusz, na podstawie którego zostali sklasyfikowani jako konserwatyści lub liberałowie. Po ukończeniu 18 lat badaniu poddano dzieci z analizowanych rodzin. Okazało się, że surowi rodzice zwykle wychowali sobie konserwatystów, a liberałowie – liberałów.
Istotny jest jednak również charakter dziecka. Nieśmiałe i bojaźliwe, niezależnie od metod wychowawczych, częściej przyjmują w dorosłym życiu filozofię konserwatywną.
W drugą stronę: jak poglądy determinują sposób myślenia?
Czasem jednak to poglądy warunkują nasze zachowania. Badania SWPS dowodzą, że osoby o radykalnym światopoglądzie są bardziej skłonne do popełniania błędów logicznych.
Ciekawie wygląda też zależność między siłą poglądów a skłonnością do dedukcji. Okazało się, że osoby o umiarkowanych poglądach znacznie lepiej radzą sobie z zadaniami logicznymi o treści zgodnej z ich przekonaniami, natomiast radykałowie – o treści wręcz przeciwnej.
Osoby głęboko przekonane o spisku masonów lepiej rozwiązywały sylogizmy, których wnioski twierdziły, iż wszystkie grupy masońskie są jedynie legendą. Więcej błędów popełniali (np. twierdzili, że wniosek był prawidłowy, mimo iż nie wynikał logicznie z przesłanek), gdy wnioski wspierały ich przekonania o tym, że wszystkie grupy masońskie pragną władzy
– mówi dr Joanna Sztuka, autorka badania.
Wyjaśnić to można wyczuleniem osób o radykalnych poglądach na sprzeczne treści. W takich przypadkach ich uwaga jest wytężona, co skutkuje wyższym poziomem koncentracji. Przy tekstach zgodnych z poglądami niejako przyjmujemy przekaz za pewnik, a to prowadzi do częstszego popełniania błędów.
Z badania płynie jeszcze jeden wniosek: w przypadku konfliktu między logiką a przekonaniami największe problemy z logicznym rozumowaniem mają osoby silnie identyfikujące się z prawicowym autorytaryzmem.
Podsumowanie
Za wyznawane przez nas poglądy odpowiada wiele czynników, niekoniecznie mających związek z logiką. Kierujemy się różnymi wartościami moralnymi, wychowywani jesteśmy w odmiennych środowiskach, posiadamy szerokie spektrum osobowości. Często uwarunkowania te są natury stricte biologicznej: udowodniono, że mózgi liberałów i konserwatystów mają odmienną budowę, a na nasze poglądy wpływ mają również takie kwestie jak dni płodne (w przypadku kobiet) i objętość tkanki mięśniowej (w przypadku mężczyzn).
Zależność ta może zachodzić także w drugą stronę. Wciąż nie ustalono, czy różnice w budowie mózgu są skutkiem, czy przyczyną wyznawanej ideologii. Wiadomo za to, że określone grupy poglądów wpływają na naszą zdolność do identyfikacji błędów logicznych i nieścisłości. Istotny jest tu nie tylko kierunek poglądów, ale również ich siła – radykałowie łatwiej radzą sobie z innymi zadaniami niż osoby bardziej umiarkowane.
W Sejmie obecnej kadencji po raz pierwszy w historii III RP zabrakło miejsca dla przedstawicieli Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Ugrupowanie, które przez lata stanowiło główną siłę lewej strony sceny politycznej, dziś funkcjonuje na uboczu życia publicznego. Czy wyborcze niepowodzenie zniechęciło członków SLD do aktywnej działalności?
W 1991 roku część byłych działaczy Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej zdecydowała o utworzeniu koalicji na okoliczność zbliżających się wyborów parlamentarnych. Wkrótce przystąpili do niej przedstawiciele wielu partii i środowisk lewicowych, m.in. Socjaldemokracji Rzeczypospolitej Polskiej (SdRP), Polskiej Partii Socjalistycznej (PPS), a także związkowcy z Ogólnopolskiego Porozumienia Związków Zawodowych (OPZZ). W pierwszych latach po transformacji działalność koalicji pod nazwą Sojusz Lewicy Demokratycznej opierała się na krytyce rządów postsolidarnościowych.
W wyborach w 1993 roku SLD uzyskał ponad 20-procentowy wynik, co pozwoliło na utworzenie rządu w koalicji z Polskim Stronnictwem Ludowym. Premierem został wówczas Waldemar Pawlak z PSL-u, którego dwa lata później – w wyniku konstruktywnego wotum nieufności – zastąpił Józef Oleksy. W podobnym czasie lider klubu SLD Aleksander Kwaśniewski zwyciężył w wyborach prezydenckich (swój sukces powtórzył zresztą, już jako kandydat bezpartyjny, w 2000 roku). W 1996 roku nastąpiła kolejna zmiana na stanowisku premiera; funkcję po Oleksym przejął Włodzimierz Cimoszewicz. Rok później rządy lewicy przerwał wyborczy triumf Akcji Wyborczej Solidarność (AWS).
Utrata władzy skłoniła działaczy do zmian – pod koniec lat 90-tych niektórzy członkowie SdRP sugerowali przekształcenie SLD z koalicji w jedną partię polityczną. Tak też się stało, a w grudniu 1999 roku odbył się pierwszy kongres ugrupowania. Zjednoczony Sojusz Lewicy Demokratycznej przystąpił do wyborów w 2001 roku w koalicji z Unią Pracy. Ich wynik przesądził o powrocie lewicy do władzy na następne cztery lata, a na czele rządu wkrótce stanął Leszek Miller. Notowania partii spadały jednak wraz z wybuchem kolejnych afer – Rywina, starachowickiej i Orlenu – a w 2005 roku wyborcza klęska SLD (zaledwie 11.3% głosów) rozpoczęła dominację na scenie politycznej Prawa i Sprawiedliwości i Platformy Obywatelskiej.
Mimo to SLD utrzymywał się w parlamencie przez kolejne 10 lat. Do ostatnich wyborów Sojusz przystąpił w koalicji z Twoim Ruchem, Unią Pracy, Zielonymi i PPS-em pod nazwą „Zjednoczona Lewica”. Do przekroczenia wymaganego dla koalicji progu zabrakło niespełna pół procenta głosów. Wcześniej klęski w wyborach prezydenckich doznała kandydatka partii na urząd prezydenta Magdalena Ogórek.
Partia, której liderem po podwójnym wyborczym rozczarowaniu został Włodzimierz Czarzasty, jest dziś skazana na działalność poza głównym nurtem polityki. Warto jednak pochylić się nad postulatami i wyznawanymi przez członków SLD wartościami, które przez długie lata zapewniały partii mocną pozycję.
W opisie postulatów SLD będziemy kierować się przede wszystkim dwoma dokumentami dostępnymi na oficjalnej stronie ugrupowania. Pierwszym z nich jest program z 2011 roku zatytułowany „Jutro bez obaw”, drugim – program „Przywrócimy normalność” pochodzący z tego roku, stanowiący odpowiedź na „rok rządów prawicy”.
Światopogląd, kwestie obyczajowe
Oto postulaty SLD dotyczące relacji państwa z obywatelem. Jakie obowiązki względem społeczeństwa ciążą na władzy? Jak daleko państwo powinno ingerować w sferę obyczajową?
Wolność, równość, braterstwo
W programie SLD czytamy, że lewica stoi na straży wartości, „z których zrodziła się koncepcja współczesnego państwa demokratycznego”. Wartości te zawarto w czasach rewolucji francuskiej w haśle „wolność, równość, braterstwo”. Każde z nich zostało w programie rozwinięte i zdefiniowane:
[…] wolność oznacza nie tylko prawo do swobodnego podróżowania po Europie bez granic. Także wolność dokonywania życiowych wyborów, zwłaszcza w sposób wolny od ekonomicznego nacisku. […] równość jest drogą do dobrostanu społeczeństw: im mniejsza rozpiętość dochodowa między najbogatszymi i najbiedniejszymi, tym mniejsza skala problemów społecznych. […] braterstwo – rozumiane jako budowanie społeczeństwa, które nie pozostawia nikogo samemu sobie w potrzebie, w którym obywatele potrzebujący otrzymują ją – i to nie w formie upokarzającej „dobroczynności”, tylko systemowej działalności państwa, będącego umową społeczną.
O braterstwie napisano także, że to „taki system rządzenia krajem, w którym kluczowe decyzje podejmowane są z myślą o dobru wszystkich obywateli”.
Polityka społeczna nie jest „rozdawnictwem”
Zdaniem SLD do prowadzenia odpowiedniej polityki społecznej potrzebne jest mądre wykorzystanie wzrostu gospodarczego; w sytuacji, gdy nie służy on polepszaniu warunków życia obywateli, jest „bezużyteczny”. Równocześnie partia sprzeciwia się zrównywaniu polityki społecznej z „rozdawnictwem”, wskazując, że takie pojmowanie socjalnej roli państwa jest efektem zakłamywania rzeczywistości przez liberalną prawicę. Zamiast tego proponuje potraktowanie poczynań państwa w sferze socjalnej jako inwestycję na przyszłość.
Wydatki na przemyślaną, dynamiczną i sprawiedliwą politykę społeczną są jedną z niewielu inwestycji, której zwrotu możemy być pewni
– napisano w programie.
Wsparcie rodzin i najuboższych
SLD poświęcił w swoim programie sporo uwagi problemowi ubóstwa. Jego rozwiązaniem miałoby być kompleksowe wsparcie rodzin, m.in. poprzez urealnienie progów dochodowych i wysokości świadczeń socjalnych oraz zapewnienie prawa do żłobka, przedszkola i opieki pielęgnacyjnej.
Partia chce, by minimum socjalne, podobnie jak minimum egzystencji, było „kategorią prawną”, a jego poziom znajdował odzwierciedlenie w wysokości udzielanych świadczeń. SLD twierdzi, że liczba osób uprawnionych do ich otrzymywania powinna zostać zwiększona.
W 2011 roku partia proponowała zmiany w tzw. becikowym. „Sprawiedliwe” becikowe miały trafiać w większym stopniu do najbardziej potrzebujących rodziców. Zwiększoną pomoc miałyby także otrzymywać rodziny z niepełnosprawnym dzieckiem. SLD twierdzi, że na zakres pomocy ze strony państwa nie powinno wpływać to, czy dzieci wychowują się w rodzinach pełnych, czy nie.
Obecnie partia proponuje zmiany w programie „500 plus” – obowiązkowe objęcie nim dzieci wychowywanych przez samotnych rodziców oraz wyłączenie z niego najzamożniejszych rodzin, „ze względu na poczucie sprawiedliwości społecznej”.
Równość płci, walka z przemocą i dyskryminacją
Kilka lat temu SLD ubolewało w programie nad tym, że „mimo gwarancji konstytucyjnych polskie życie publiczne pełne jest przejawów wszelkiego rodzaju dyskryminacji”. Najwięcej uwagi poświęcono nierównej sytuacji płci, m.in. na rynku pracy:
Mimo przeciętnie wyższego wykształcenia stopa bezrobocia kobiet jest wciąż znacząco wyższa niż mężczyzn, kobiety są też częściej dotknięte długotrwałym bezrobociem. […] W wyniku takiej polityki państwa kobiety otrzymują też rażąco niższe świadczenia emerytalne, co utrwala zjawisko feminizacji ubóstwa.
Wskazano też na utwierdzanie przez państwo tradycyjnego podziału ról w rodzinie, który powoduje, że kobiety zajmują się głównie pracami domowymi i macierzyństwem. Partia szczyci się, że prawny zakaz dyskryminacji ze względu na płeć został wprowadzony właśnie za jej rządów. Oskarża też kolejne ekipy o „brak polityki równościowej maskowany tzw. polityką prorodzinną”, brak rzetelnej edukacji seksualnej oraz niedostateczną walkę z przemocą wobec kobiet. W ubiegłym roku ugrupowanie ostrzegało partię rządzącą przed skutkami odrzucenia tzw. konwencji antyprzemocowej. „Jeśli rząd i PiS wypowie konwencję […], będzie miał krew kobiet na rękach” – powiedziała wówczas rzeczniczka SLD Anna-Maria Żukowska.
Kolejnym dowodem na to, że kwestia równouprawnienia jest w SLD traktowana bardzo poważnie, jest fakt, że w ramach partii funkcjonuje platforma o nazwie Forum Równych Szans i Praw Kobiet SLD.
W 2011 roku partia deklarowała dążenie do upowszechnienia „wzorca rodziny partnerskiej”, wprowadzenie do szkół publicznych wszystkich szczebli edukacji seksualnej, zapewnienie realnego równouprawnienia płci na rynku pracy, walkę z dyskryminacją płacową oraz wzmocnienie mechanizmu obrony prawnej przed dyskryminacją ze względu na wiek, niepełnosprawność czy orientację seksualną.
Śluby nie dla homoseksualistów, walka o związki partnerskie
Przejawem dyskryminacji osób homoseksualnych jest, zdaniem członków SLD, brak możliwości sformalizowania przez nie związków. Nieprawdziwe byłoby jednak stwierdzenie, że partia opowiada się za legalizacją małżeństw jednopłciowych. W 2009 roku ówczesny szef SLD Grzegorz Napieralski powiedział na antenie Radia Zet:
Jestem za legalizacją związków homoseksualistów. Jestem za, natomiast czy to ma być ta forma i czy mamy nazywać to małżeństwem? Nie wiem, nie jestem przekonany. […] Pary homoseksualne mogą żyć w związkach i mieć równe prawa. Ale odnośnie adopcji mam duże wątpliwości, jestem katolikiem.
SLD znacznie bardziej przychylnie podchodzi do postulatu wprowadzenia instytucji związku partnerskiego. Chce, by to właśnie dzięki niej homoseksualiści mogli formalizować swoje związki. Złośliwcy mogliby dopatrzeć się tu pewnej niekonsekwencji – związek partnerski to bowiem nie to samo, co małżeństwo. Partia w pewien sposób odmawia zatem równych praw mniejszościom seksualnym (chociażby w kwestii wspomnianej przez Napieralskiego adopcji).
Trzeba natomiast uczciwie przyznać, że to właśnie SLD wiódł – i wiedzie do dziś – prym w walce o wprowadzenie związków partnerskich. W 2013 roku Sejm obradował nad projektami w tej sprawie – pomysły zmian zgłaszali posłowie PO, Twojego Ruchu i właśnie SLD. Po odrzuceniu wszystkich propozycji Sojusz zgłosił praktycznie identyczny projekt, co stanowiło dowód na spore zaangażowanie partii. W myśl projektu związek partnerski miałby być zawierany przed kierownikiem Urzędu Stanu Cywilnego. Uprawniałby on m.in. do wspólnego rozliczania się z podatków, dziedziczenia i skorzystania z urlopu opiekuńczego w celu sprawowania opieki nad chorym partnerem.
Walka SLD o wprowadzenie związków partnerskich jest kontynuowana pomimo nieobecności w Sejmie. Ugrupowanie złożyło niedawno kolejny projekt, który przewiduje chociażby prawo do przejęcia nazwiska partnera.
Związki partnerskie były, są i będą, a naszym celem, celem polityków jest jedynie to, by zapewnić im bezpieczeństwo funkcjonowania. Dać im wolność i dać im równość wobec prawa niezależnie od płci. […] To nie jest ustawa światopoglądowa, tak jak chce tego prawica. To jest ustawa mówiąca o podstawowych prawach człowieka
– tłumaczył wiceszef SLD Wincenty Elsner.
Za in vitro i prawem do aborcji, dyskusja o eutanazji
W zeszłym roku działacze partii zbierali podpisy pod wnioskiem o przeprowadzenie referendum w kwestii prawa do przerywania ciąży. „Embrion nie jest osobą, nie odczuwa pragnień, lęku ani radości” – argumentowała przewodnicząca SLD w województwie łódzkim Małgorzata Niewiadomska-Cudak. W programie „Przywróćmy normalność” napisano natomiast:
[Postulujemy – red.] Wprowadzenie uzależnionego wyłącznie od decyzji kobiety prawa do przerywania ciąży do 12 tygodnia; po 12 tygodniu ciąży – w przypadku zagrożenia życia lub zdrowia kobiety albo ciężkich wad płodu.
SLD zdecydowanie domaga się finansowego wsparcia dla par chcących skorzystać z metody zapłodnienia pozaustrojowego. Rok temu ugrupowanie zgłosiło projekt nowelizacji ustawy o planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży, w którym zawarto zapisy dotyczące finansowania in vitro z budżetu:
Ludzie chcą mieć dzieci i mają do tego prawo. A państwo ma – przepraszam za ostre słowa – „psi obowiązek”, by obywatelom to ułatwić, czyli – sfinansować
– mówił Dariusz Joński, ówczesny rzecznik partii.
W przeszłości członkowie SLD nie unikali nawet tematu eutanazji (Krzysztof Janik, 2005: „Eutanazja to nic innego jak pewna forma samobójstwa, które jest czynem z natury rzeczy nagannym, ale niekiedy obiektywnie usprawiedliwionym więc trzeba rozmawiać”), ale trudno mówić o jednoznacznym poparciu dla postulatu jej legalizacji – była to raczej próba rozpoczęcia dyskusji niż przejaw realnego zaangażowania w zmianę prawa.
SLD za świeckim państwem
Partia jednoznacznie opowiada się za rozdziałem państwa od Kościoła. „Świecki charakter państwa” to jeden z naczelnych postulatów ugrupowania. Znajduje on odzwierciedlenie w co najmniej kilku propozycjach partii zawartych w jej programie. Chodzi przede wszystkim o:
Likwidację Funduszu Kościelnego oraz ograniczenie niektórych dotacji na rzecz Kościoła rzymskokatolickiego i zwolnień podatkowych kościelnych osób prawnych – prowadzenie w ich miejsce dobrowolnego odpisu podatkowego w wysokości 1%,
Wycofanie symboliki religijnej z przestrzeni publicznej,
Usunięcie z Kodeksu karnego przestępstwa obrazy uczuć religijnych,
Zniesienie obowiązkowych lekcji religii w publicznych szkołach i „katechizacji przez państwo”:
Pozwoli to zaoszczędzić ponad 1,2 mld zł rocznie. […] Szkoła powinna przekazywać wiedzę w oparciu o najnowsze ustalenia nauki. Rok szkolny nie może rozpoczynać się od obowiązkowej mszy. Ocena z religii powinna zostać usunięta za świadectwa szkolnego.
W 2013 roku, okazji 20. rocznicy podpisania konkordatu, Leszek Miller stwierdził, że państwo „abdykowało” w obliczu roszczeń Kościoła katolickiego, który chce „włączać struktury państwa we własną misję religijną”. Rok później na youtubowym kanale TVSLD ukazał się taki spot z prof. Joanną Senyszyn:
Patriotyzm według SLD
Retoryka członków ugrupowania z całą pewnością nie opiera się na konserwatywnym przywiązaniu do wartości narodowych i historii. Nie oznacza to jednak, że SLD całkowicie odcina się od przeszłości. W wydanym kilka lat temu „Niezbędniku historycznym lewicy” partia opowiada o historii ruchu robotniczego, powstaniu Polskiej Partii Socjalistycznej i jej roli w odzyskaniu przez Polskę niepodległości. Z drugiej strony, wspomina także o latach komunizmu i władzy PZPR-u, wskazując, że „nie można […] całego okresu PRL określać mianem totalitaryzmu”.
Ciekawe w kontekście tradycji lewicy w Polsce są słowa z Deklaracji I Kongresu SLD:
Szczególnie bliskie są nam tradycje polskich socjalistów, łączących patriotyzm i dążenia niepodległościowe z walką o demokrację polityczną oraz prawa ekonomiczne i socjalne. W nasze postrzeganie polskich spraw wpisane jest myślenie i działanie tych wszystkich działaczy opozycji demokratycznej, którzy w imię ideologii demokratycznego socjalizmu podjęli w czasach PRL walkę o godność robotników, honor i dobre imię polskiej lewicy.
Swoją definicję patriotyzmu przedstawił swego czasu Marcin Jagodziński z Forum Młodych SLD:
[Patriotyzm – red.] Jest czymś, co każdy z nas powinien mieć we krwi i myślę, że na pewno ma. Nie zawsze go pokazujemy, dlatego symbol flagi czy postępowanie na co dzień może być objawem patriotyzmu. Jest to cały sposób bycia, pomocy innym ludziom. Patriotyzm oznacza też swoistą postawę wobec siebie i innych.
Gospodarka, podatki, biurokracja
Przedstawiamy poglądy członków SLD na kwestie gospodarcze. Jak, ich zdaniem, powinien wyglądać system podatkowy? Czy partia opowiada się za ograniczeniem biurokracji?
5 filarów dla gospodarki
Zdaniem SLD Polsce potrzebny jest szybszy wzrost gospodarczy – oscylujący w granicach 5% rocznie. Wizja partii dotycząca rozwoju gospodarki jest bardzo ambitna:
Naszym celem jest przekształcenie Polski w najbardziej konkurencyjną gospodarkę w Europie, zdolną do długofalowego wzrostu […] oraz osiągnięcia obecnego poziomu i jakości życia w Europie Zachodniej w ciągu jednego pokolenia.
Wizję zawartą w programie oparto na 5 filarach:
Szybki wzrost gospodarczy,
Zdrowe finanse publiczne,
Przyjazny klimat dla biznesu,
Postęp technologiczny i innowacje,
Sprawiedliwym podział.
Konkretne zadania w ramach poszczególnych filarów dotyczą właściwie wszystkich dziedzin, które w większym lub mniejszym stopniu wpływają na stan gospodarki – przede wszystkim rynku pracy, wspierania przedsiębiorczości, systemu podatkowego oraz polityki budżetowej.
W dokumencie z tego roku partia sygnalizuje konieczność sformułowania celów polskiej gospodarki w perspektywie 10-letniej oraz prowadzenie takiej polityki gospodarczej, która będzie spójna z innymi zadaniami administracji, m.in. polityką zagraniczną i edukacyjną.
System podatkowy według SLD
W tym samym programie SLD zawarł postulaty dotyczące systemu podatkowego.
Podatki to podstawowe źródło dochodów budżetowych. Ich wysokość i konstrukcja musi pozwalać na realizację polityki społecznej, a jednocześnie – tworzyć optymalne warunki do wzrostu zamożności obywateli. Ważne jest, by podatki były sprawiedliwe: w większym stopniu obciążały bogatych niż mniej zamożnych, nie zniechęcając jednocześnie tych ostatnich do podejmowania wysiłków w celu poprawy swojego bytu. System podatkowy powinien służyć wyrównywaniu poziomu życia obywateli.
Aby osiągnąć wszystkie te cele, partia proponuje przede wszystkim zwiększenie progresji podatkowej. Wprowadzenie 5 progów podatkowych miałoby zmniejszyć obciążenia najmniej zarabiających, a zwiększyć („w racjonalnych granicach”) opodatkowanie najzamożniejszych. Podatek liniowy miałby obowiązywać wyłącznie w przypadku przedsiębiorców, którzy zatrudniają pracowników.
Kolejną propozycje to: kwota wolna od podatku w wysokości 24 tysięcy złotych, 2-procentowy „podatek od wielkich fortun” (spadków i darowizn przekraczających 2 miliony złotych, bez względu na stopień pokrewieństwa) oraz podatek od spekulacyjnych transakcji finansowych. SLD domaga się także uszczelnienia systemu poprzez „opodatkowanie wyrównawcze spółek ulokowanych w rajach podatkowych”.
Ugrupowanie nie pomija kwestii proponowanych zmian w podatku VAT. Podstawowa stawka tego podatku miałaby ulec obniżeniu do poziomu 21%. SLD chce wprowadzenia nowej ustawy o VAT – na tyle prostej i spójnej, by prawo podatkowe było jednakowo interpretowane, co mogłoby pomóc w uszczelnieniu systemu.
Partia nie unikała reform podatkowych w okresie swoich rządów w koalicji z Unią Pracy. Przykładem jest m.in. wprowadzenie tzw. podatku Belki, czyli 19-procentowego podatku od dochodów kapitałowych. Rząd Millera „majstrował” także przy podatku akcyzowym. W latach 2001-2005 wzrosła akcyza na paliwo i wyroby tytoniowe, a głosami posłów SLD, UP i PSL wprowadzono także akcyzę za energię elektryczną. Obniżona została za to stawka akcyzy na alkohol, co – nawiasem mówiąc – spowodowało zwiększenie wpływów do budżetu z tytułu tego podatku.
Ograniczenie liczby urzędników – niespełniona obietnica rządu Millera
W 2011 roku Sojusz zwracał uwagę na potrzebę zmniejszenia skali biurokracji:
Administracyjna machina codziennie zmusza tysiące osób do czasochłonnej bieganiny po urzędach. Wołanie o uproszczenie procedur […] słychać od wielu lat.
SLD proponował też „racjonalizację” zatrudnienia w administracji, likwidację niepotrzebnych instytucji oraz likwidację zjawiska marnotrawienia publicznych pieniędzy. Podobne postulaty nie są wśród członków ugrupowania niczym nowym. Już przed wyborami w 2001 roku Sojusz przekonywał, że konieczne dla naprawy stanu finansów publicznych oszczędności zacznie od siebie. Czy to się udało?
Wprawdzie zamrożono pensje w administracji rządowej, ale do opodatkowania diet poselskich, co również zapowiadał Sojusz, determinacji już zabrakło. Wolniej, niż obiecywano, przebiegała likwidacja funduszy, fundacji i agencji obracających pieniędzmi podatników. Witold Kieżun, jeden z największych specjalistów od zarządzania, wielki wróg powiatów, uważa, że pod rządami Millera biurokracja jeszcze się rozrosła. W roku 2000 zatrudnienie w administracji państwowej wynosiło 135 865 pracowników, w 2002 roku już 157 644. Według GUS bieżące zatrudnienie w drugim półroczu 2003 w stosunku do II półrocza 2002 jest wyższe o 17,7 procent
– pisał w 2003 roku w „Rzeczpospolitej” Krzysztof Gottesman.
W związku z reformą samorządową na przełomie tysiącleci nastąpił wzrost liczby urzędników w administracji samorządowej. Jednocześnie spadła liczba urzędników administracji państwowej; jak się okazało, był to jedynie chwilowy spadek, przerwany już w pierwszych latach rządów SLD-UP.
Być może niepowodzenie w realizacji postulatu „uszczuplenia” administracji sprawiło, że w dokumencie z tego roku zabrakło podobnej propozycji. Zamiast tego SLD proponuje obecnie… podwyższenie wynagrodzeń w administracji publicznej, „w szczególności w terenowej administracji rządowej”. Kolejne postulaty to przeprowadzenie daleko idącej informatyzacji w administracji oraz ograniczenie outsourcingu usług publicznych:
Administracja publiczna nie może działać jak prywatne przedsiębiorstwo i być nastawiona jedynie na obniżanie kosztów swojej działalności.
Infrastruktura w rękach państwa
W dziedzinie infrastruktury SLD opowiada się za ideą zrównoważonego rozwoju. Jak zaznaczono w programie „Przywrócimy normalność”, „jednym z narzędzi jego tworzenia jest budowa infrastruktury, która łączy nie tylko największe metropolie, ale również miasta średniej wielkości”.
Nowoczesna kolej, drogi, sieć placówek pocztowych, mają służyć przezwyciężeniu podziału na Polskę A i Polskę B.
SLD postuluje rozbudowę połączeń kolejowych, które miałyby obejmować także miasta powiatowe, rozwój infrastruktury rowerowej, budowę kolejnych dróg krajowych i autostrad oraz wprowadzenie elektronicznego systemu poboru opłat na autostradach.
Sojusz sprzeciwia się prywatyzacji spółek kolejowych. Równie istotne jest – zdaniem jego członków – zachowanie publicznego charakteru Poczty Polskiej, poprzez „walkę z nieuczciwą konkurencją na rynku pocztowym”. SLD deklaruje także poparcie dla realizacji programu „Internet w każdym domu” z wykorzystaniem środków unijnych na budowę infrastruktury internetowej – szczególnie na wsi.
„Tak” dla OZE, „nie” dla atomu
W trosce o stan środowiska naturalnego SLD opowiada się za większym udziałem odnawialnych źródeł energii (OZE) w polskiej energetyce. Jednocześnie ugrupowanie nie postuluje odejścia od energetyki węglowej. Wręcz przeciwnie – domaga się ochrony miejsc pracy w górnictwie oraz takiej polityki klimatycznej, która pozwoli na ograniczenie emisji dwutlenku węgla nie poprzez likwidację kopalń, a ich modernizację.
Polska powinna korzystać ze swoich bogactw naturalnych, jednocześnie stawiając na rozwój najbardziej nowoczesnych źródeł energii i technologii jej oszczędzania. […] Należy dążyć do bardziej przyjaznej środowisku energetyki węglowej
– napisano w programie z tego roku.
SLD sprzeciwia się planom budowy elektrowni jądrowej w Polsce. Partia argumentuje to koniecznością zakupu technologii i paliwa jądrowego za granicą, co zwiększyłoby uzależnienie energetyczne kraju.
Model władzy, ustrój, relacje z UE
Oto poglądy SLD dotyczące kluczowych kwestii związanych z funkcjonowaniem państwa (ustrojem), polityką zagraniczną oraz podstawowymi zadaniami administracji publicznej, takimi jak system opieki zdrowotnej czy oświaty.
„Samorząd to udział obywateli w sprawowaniu władzy”
W programie z 2011 roku osobny rozdział poświęcono zmianom w samorządach, które określono jako „krwioobieg demokracji” oraz „fundament demokratycznego nowoczesnego państwa”. SLD opowiada się za umocnieniem władzy samorządowej wszystkich szczebli oraz ich ścisłą współpracą z organizacjami społecznymi i obywatelami. Postuluje również ustabilizowanie budżetów samorządów.
Co ciekawe, SLD nie skrytykował jednoznacznie zapowiedzi polityków partii rządzącej dotyczących wprowadzenia dwukadencyjności w przypadku wójtów, burmistrzów i prezydentów miast. Wśród nieprzychylnych PiS-owi partii dominowały wówczas głosy o podporządkowaniu władz samorządowych władzy centralnej. Lider SLD na Opolszczyźnie, Piotr Woźniak, powiedział, że „sam pomysł dwukadencyjności w niektórych przypadkach ma sens”. Dodał jednak, że jeśli miałby on zostać wprowadzony, to także w przypadku parlamentarzystów i „nie od tyłu działającego prawa” (z pierwotnych zapowiedzi polityków PiS-u wynikała, że dwukadencyjność miałaby dotyczyć obecnych włodarzy miast, co pozbawiłoby ich prawa do kandydowania już w przyszłorocznych wyborach).
Niezależny wymiar sprawiedliwości
Sojusz wprost oskarża rząd o bezprawną ingerencję w wymiar sprawiedliwości, czego dowód odnajdujemy w programie z tego roku:
Rządząca konserwatywna prawica doprowadziła do paraliżu Trybunału Konstytucyjnego. Powtarzają się ataki na Sąd Najwyższy, pozostałe sądy, Krajową Radę Sądownictwa, a także Rzecznika Praw Obywatelskich. Prokuratura została w pełni podporządkowana rządowi i zaczęła być wykorzystywana jako instrument w bieżącej walce politycznej. Ten stan rzeczy stanowi wyzwanie dla lewicy. Sojusz Lewicy Demokratycznej […] stanowczo przeciwstawia się planowemu, postępującemu niszczeniu przez Prawo i Sprawiedliwość państwa prawnego, a jednocześnie – jest gotowy do podjęcia jego obrony we wszystkich dopuszczalnych formach.
W dziedzinie sądownictwa SLD zwraca uwagę na konieczność usprawnienia pracy sądów oraz równego traktowania obywateli wobec prawa. Proponuje m.in. przekazanie notariuszom większej części spraw cywilnych, informatyzację sądów i prokuratur, skrócenie czasu postępowań, zwiększenie niezależności prokuratorów dzięki nowej ustawie o prokuraturze, częstsze stosowanie kar ograniczenia wolności zamiast bezwzględnego jej pozbawiania oraz wprowadzenie zmian w programie darmowych porad prawnych.
Priorytetem ochrona zdrowia, nie zysk szpitali
SLD stoi na stanowisku, że zapewnienie wszystkim obywatelom opieki zdrowotnej jest „filarem polityki społecznej nowoczesnego państwa”. W 2011 roku za priorytetowe ugrupowanie uznało zwiększenie jakości bezpłatnej publicznej służby zdrowia. „Sojusz Lewicy Demokratycznej doprowadzi do wzrostu nakładów na ochronę zdrowia” – deklarowała wówczas partia. SLD sprzeciwiała się prywatyzacji także w tej dziedzinie, krytykując rządzącą wówczas Platformę Obywatelską:
Obsesyjne dążenie rządu do skomercjonalizowania i sprywatyzowania wszystkich zakładów opieki zdrowotnej, w tym szpitali, doprowadziło do dramatycznego obniżenia bezpieczeństwa zdrowotnego Polaków. Szpitale powinny służyć dobru wspólnemu, a ich nadrzędnym celem powinna być ochrona zdrowia – nie zaś wypracowanie zysku.
Efektem rządów SLD w latach 2001-2005 w dziedzinie opieki zdrowotnej była likwidacja Kas Chorych i powołanie w ich miejsce Narodowego Funduszu Zdrowia znajdującego się pod nadzorem ministra zdrowia. Celem reformy było wyrównanie dostępności świadczeń w całym kraju oraz zracjonalizowanie kosztów przeznaczanych na służbę zdrowia.
Najnowsze propozycje SLD to: wzrost nakładów na system opieki zdrowotnej do 7% PKB, zachowanie świeckiego charakteru służby zdrowia, prawo do darmowych leków także dla osób przed 70. rokiem życia (w ich przypadku kryterium miałaby być określona kwota regularnie wydawana na lekarstwa), legalizacja marihuany do celów medycznych oraz wspomniana wcześniej refundacja metody in vitro.
Niedawno Michał Huzarski, przewodniczący SLD w Legnicy, domagał się ustalenia minimalnej stawki wynagrodzeń dla ratowników medycznych, pielęgniarek i położnych na poziomie 1 000 euro netto. Zasugerował przy tym, że podwyżki mogłyby się odbyć kosztem np. zmniejszenia środków na budowę i remonty dróg:
Skończyć z gwałtownymi zmianami w edukacji
„Edukacja to najlepsza inwestycja” – tak rozpoczyna się rozdział najnowszego programu SLD poświęcony systemowi oświaty. Partia sprzeciwia się gwałtownym zmianom i reformom strukturalnym, w tym likwidacji gimnazjów (choć jeszcze w 2013 roku Sojusz domagał się jak najszybszej likwidacji tych szkół).
Rozwiązaniem problemów systemu edukacji miałoby być zwiększenie wydatków przeznaczanych na ten cel. SLD postuluje również:
Zapewnienie nauczycielom godnych warunków pracy i odpowiednich wynagrodzeń,
Utrzymanie Karty Nauczyciela,
Zmniejszenie liczebności klas,
Opiekę lekarską i stomatologiczną w szkołach i przedszkolach,
Wprowadzenie „rzetelnej edukacji seksualnej”,
Zapewnienie dzieciom w szkołach i przedszkolach darmowego śniadania i obiadu
Całodniową opiekę nad uczniami w świetlicach szkolnych,
Powołanie niezależnej od politycznych wpływów instytucji, która będzie opiniować wszelkie planowane zmiany w systemie edukacji.
Potrzebny konsensus w kwestii bezpieczeństwa
Partia deklaruje wsparcie dla „konsensusu w dziedzinie bezpieczeństwa narodowego”, który powinien zostać osiągnięty ponad partyjnymi podziałami. „Bezpieczeństwo” jest tu rozumiane nie tylko jako zdolność do obrony i wzmacnianie potencjału militarnego, ale także jako bezpieczeństwo ekonomiczne oraz w wymiarze energetycznym.
W dziedzinie bezpieczeństwa wewnętrznego SLD proponuje utworzenie komisariatów policji w każdej gminie, wyższe wynagrodzenia dla funkcjonariuszy, większą kontrolę nad służbami specjalnymi oraz utworzenie urzędu odpowiedzialnego za zakup zaopatrzenia dla wszystkich służb mundurowych. Bezpieczeństwo Polski w kontekście globalnym miałyby zapewnić m.in. ścisła współpraca z partnerami z zagranicy (w tym z NATO), modernizacja armii (co najmniej 50% wydatków z budżetu obronnego miałoby być przeznaczane na zakup sprzętu w polskich firmach) oraz przygotowanie państwa do obrony przed cyberatakami.
W latach rządów koalicji SLD-UP ówczesny premier Leszek Miller podjął decyzję o wysłaniu polskich żołnierzy na misje stabilizacyjne do Iraku i Afganistanu. Tym samym Polska, jako świeżo upieczony członek NATO, udowodniła swoje zaangażowanie we współpracę z amerykańskimi (i nie tylko) sojusznikami.
„Nie będzie silnej Polski bez silnej UE”
Pomimo popartych działaniami deklaracji o otwartości na wspólne interesy z partnerami na arenie międzynarodowej, priorytetem dla SLD jest zdecydowanie pogłębiona integracja Polski w ramach Unii Europejskiej. Trudno zaprzeczyć temu, że obecność Polski w UE to w dużej mierze zasługa rządu Leszka Millera. Jego funkcjonowanie przypadło na okres negocjacji warunków członkostwa i samego wejścia do Wspólnoty w 2004 roku:
Lewica, która wprowadziła Polskę do Unii, od początku uważała i uważa, że to jest nasza Unia, zaś potencjał i solidarność unijna są warunkiem pomyślności i bezpieczeństwa naszego kraju. Nie będzie silnej Polski bez silnej UE.
Z tego powodu SLD głośno krytykuje obecny rząd za sposób prowadzenia dialogu z Brukselą:
W naszym najlepiej rozumianym interesie leży więc wzmacnianie borykającej się z licznymi wyzwaniami Unii, a nie swoiste samoizolowanie się czy wchodzenie w konflikty z niektórymi organami bądź instytucjami unijnymi.
Sojusz opowiada się za przekształceniem UE w federację, pogłębioną integracją gospodarczą (z wejściem Polski do strefy euro włącznie) oraz zaangażowaniem Polski w proces relokacji uchodźców.
Wnioski
Sojusz Lewicy Demokratycznej już półtora roku funkcjonuje poza parlamentem, a aktywność medialna liderów partii nie jest już – z oczywistych względów – tak widoczna. Mimo wszystko należy przyznać, że partia Włodzimierza Czarzastego robi wiele, by w następnych wyborach przekroczyć 5-procentowy próg. Członkowie SLD wciąż zabierają głos w debacie publicznej, robiąc pożytek z popularności, na którą przez lata zdążyli sobie zapracować. Od czasu do czasu starają „przebić się” z własnymi inicjatywami, czego przykładem jest ostatni projekt ustawy o związkach partnerskich.
Obecnie sondaże wskazują na balansowanie partii na granicy progu wyborczego. W większości z nich Sojusz zdobywa większe poparcie od innych ugrupowań lewicowych – Partii Razem i Twojego Ruchu. Szanse na to, że scenariusz z ostatnich wyborów nie powtórzy się w 2019 roku, wydają się więc być całkiem spore.
Czego się boimy? Imigranci i zamachowcy – na te dwie grupy jako największe zagrożenie wskazywali ankietowani w badaniach przeprowadzonych w tym roku przez Pew Research Center i Kantar Public. Jak te wyniki korelują z ankietą, w której wypowiedzieli się czytelnicy naszego portalu?
Większość z nas z pewnością boi się tego, co nieuniknione – śmierci czy starości. Potencjalnych zagrożeń jest jednak znacznie więcej, a z niektórych nawet nie zdajemy sobie sprawy. Przyczyny naszych obaw są rozmaite – od wyznawanego światopoglądu po niepełną informację.
Mapa strachów Pew Research Center
W przeprowadzonym wiosną badaniu Pew Research Center mieszkańców 38 krajów zapytano o największe zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego. Okazało się, że w Polsce aż dwóch na trzech respondentów obawia się Państwa Islamskiego, napływu uchodźców i wpływów Rosji. Jeśli chodzi o tę ostatnią opcję, Polacy wykazywali największy strach spośród wszystkich narodów. Najmniej Rosji obawiali się Senegalczycy i Wietnamczycy, a spośród państw Europy – Grecy.
Polacy najmniej boją się wpływów amerykańskich (15%) oraz wykazują średni strach przed Chinami (29%). Wskazuje to na dość jednoznaczną orientację geopolityczną. Rosja jest naszym sąsiadem, Stany Zjednoczone z kolei – sojusznikiem (badanie zostało przeprowadzone już po zaprzysiężeniu Donalda Trumpa). Chiny natomiast póki co pełnią funkcję raczej partnera handlowego niż poważnego konkurenta, głównie ze względu na duży dystans. Warto zauważyć, że najbardziej Państwa Środka obawiają się kraje Azji Południowo-Wschodniej – Korea Południowa (83%), Wietnam (80%) i Japonia (64%).
Jesteśmy narodem spokojnym o kondycję światowej gospodarki – tylko co czwarty Polak wskazał na to zagrożenie. Lepiej od nas wypadli wyłącznie Szwedzi, Niemcy i Holendrzy.
Poważnie obawiamy się za to uchodźców, choć nasz kraj (a może właśnie dlatego) ich nie przyjmuje. Podobna sytuacja ma miejsce na Węgrzech, gdzie premier Viktor Orban otwarcie ogłosił uchodźców wrogiem publicznym. To pokazuje, jak wielką rolę w kształtowaniu postaw obywateli mają politycy. Szwedzi i Niemcy z kolei – narody przyjmujące uchodźców do swojego kraju – wykazują bardzo niski poziom obaw (odpowiednio 22% i 28%). Dr Magdalena Nowicka z Uniwersytetu SWPS tłumaczy to następująco:
Społeczeństwa, gdzie faktycznie żyją uchodźcy, wiedzą, jakie realnie wynikają z tego problemy, że na co dzień rozkładają się one inaczej niż polskie wyobrażenia, iż „będą tylko kraść i robić krzywdę”. Z realnymi problemami łatwiej sobie radzić niż z wyobrażeniami o nich.
Państwo Islamskie spędza sen z powiek większości obywateli – w Libanie za zagrożenie uważa je aż 97% ankietowanych, a we Francji – 88%. Polska z wynikiem 66% plasuje się w środku stawki, choć trudno uważać nasz kraj za istotny punkt na terrorystycznej mapie świata. Tu z kolei przyczyn strachu należy upatrywać w doniesieniach medialnych z innych zakątków Europy. Informacje o zamachach w Wielkiej Brytanii, Francji czy Niemczech z pewnością oddziałują również na typowego Kowalskiego.
Sondaż Polityki: czego Polacy boją się najbardziej?
W przeprowadzonym przez ośrodek Kantar Public na zlecenie Polityki sondażu ankietowani zostali poproszeni o wskazanie trzech z szesnastu zjawisk społecznych, które budzą ich największe obawy. Trzeba dodać, że lista ta nie zawierała lęków egzystencjalnych, takich jak niepełnosprawność czy choroba. Tu również okazało się, że za największe zagrożenie uważamy zamachowców (38%) i uchodźców (37%). Co czwarty Polak wskazał na wojnę, zubożenie na starość oraz niepewną przyszłość rodziny i dzieci.
Ankieta „Czego się boimy?” portalu ideologia.pl
Przeprowadzona przez nasz portal ankieta składała się z trzech pytań, w których należało wskazać, co zdaniem respondentów stanowi największe zagrożenie dla nich samych (maks. 5 odpowiedzi), dla Polski (5) oraz dla świata zachodniego (3). Prezentacji wyników dokonaliśmy z uwzględnieniem danych z metryczki (płeć, wiek, wykształcenie, miejsce zamieszkania, poglądy polityczne).
Analiza wyników – metryczka
W badaniu wzięło udział 410 osób. Podobnie jak przy ostatniej ankiecie, największy odsetek stanowili respondenci w wieku 18-24 lat. Wskazuje to wyraźnie, że czytelnikami naszego portalu są przede wszystkim osoby młode.
Aż 40% ankietowanych uważa swoje poglądy polityczne za centrowe. Wyznawców ideologii lewicowej i prawicowej jest niemal tyle samo – odpowiednio 22% i 23%. Co siódmy ankietowany nie potrafił określić swojej przynależności. Przy podziale na płeć nie odnotowano zaskakujących wyników – zgodnie z powszechnym trendem mężczyźni częściej zwracają się ku poglądom prawicowym, a kobiety – ku lewicowym.
Zdecydowana większość respondentów to osoby ze średnim lub wyższym wykształceniem (odpowiednio 47% i 43%), co nie powinno dziwić, zważywszy na strukturę wiekową uczestników ankiety. Ponad 40% ankietowanych mieszka w dużych miastach (ponad 200 tys. mieszkańców), a zaledwie co siódmy – na wsi.
Analiza wyników – co jest zagrożeniem dla świata zachodniego?
O ile zaskoczeniem nie jest większość najczęściej wybieranych odpowiedzi (przede wszystkim zagrożenie ze strony uchodźców i terrorystów), o tyle warto zwrócić uwagę, że za największe zagrożenie dla świata zachodniego ankietowani uważają populistów. Tę opcję wybrał niemal co drugi respondent – to o 12 punktów procentowych więcej niż kolejna pozycja na liście. Najmniejsze zagrożenie stanowi robotyzacja/automatyzacja (2%).
O ile odpowiedzi lewicowców i centrowców są relatywnie zbliżone, o tyle respondenci identyfikujący się z prawicą obawiają się zupełnie innych zjawisk. Ich wybory – w świetle wyznawanych poglądów – nie mogą jednak dziwić. Sen z powiek prawicy spędzają bowiem upadek moralny (67%), uchodźcy (66%) i zamachy terrorystyczne (41%). Zupełnie nieistotnym problemem są natomiast rozpad Unii Europejskiej (6%) i globalne ocieplenie (2% – czyżby dlatego, że prawica uznaje je za mit?).
Robotyzacji i automatyzacji boją się w zasadzie tylko najmłodsi respondenci – aż 19% ankietowanych w wieku 13-17 lat wskazało tę opcję jako zagrożenie. Stoi to niejako w opozycji do powszechnego przekonania, że nowych technologii z reguły obawiają się osoby starsze, wykluczone cyfrowo.
Ciekawie wyglądają też statystyki biorące pod uwagę miejsce zamieszkania. Otóż najbardziej zamachów terrorystycznych i uchodźców obawiają się mieszkańcy wsi, a najmniej – dużych miast (powyżej 200 tys.). Można by spodziewać się zgoła odwrotnych wyników – wszak w Europie do zamachów dochodzi głównie w dużych ośrodkach.
Analiza wyników – co jest zagrożeniem dla Polski?
Jeśli chodzi o zagrożenia dla Polski, panuje konsensus: aż dwóch na trzech respondentów za problem uważa nieudolność polityków. Co drugi ankietowany wskazał na ruchy nacjonalistyczne, a niewiele mniej – na marginalizację roli Polski w Unii Europejskiej. Pozostałe odpowiedzi uzyskały poniżej 25%.
Jeszcze bardziej wyraźny jest tu kontrapunkt między prawicą a pozostałymi poglądami politycznymi. Prawicowcy najmniej obawiają się ruchów nacjonalistycznych (8% – z pewnością dlatego, że ruchy te związane są z ich opcją polityczną) i marginalizacji roli Polski w UE (13% – co też wynika z wyznawanego światopoglądu), najmocniej za to – opozycji (47%), utraty niezależności Polski oraz uchodźców z Afryki i Azji. Poważnym problemem jest też wprowadzenie waluty euro w Polsce, choć w najbliższych latach się na to nie zapowiada.
Odpowiedzi lewicy i centrum plasują się na drugim biegunie – na zagrożenie ze strony ruchów nacjonalistycznych wskazało odpowiednio 80% i 63% ankietowanych, a ze strony ruchów opozycyjnych – 1% i 8%. Uchodźcy i imigranci z Afryki i Azji są w Polsce zagrożeniem zdaniem zaledwie 2% lewicowców i 7% centrowców. Marginalizacji Polski w UE boi się jednak więcej niż co drugi z badanych.
Co może zaskakiwać, mieszkańcy wsi znacznie bardziej niż mieszkańcy miast obawiają się wprowadzenia euro i kryzysu gospodarczego. W dużych ośrodkach widać za to wzmożony lęk przed zanieczyszczonym powietrzem.
Przy okazji zagrożeń wynikających ze sfery politycznej warto wspomnieć, że relatywnie często ankietowani wskazywali w pytaniu otwartym na Jarosława Kaczyńskiego i partię PiS. Inne powtarzające się odpowiedzi to m.in. partia Razem i fanatyzm religijny.
Analiza wyników – co jest zagrożeniem dla mnie?
Wśród zagrożeń dla samych ankietowanych znów przodują nieudolni politycy (49%). Badani obawiają się również agresji i nietolerancji, braku perspektyw, choroby oraz głodowej emerytury. Ponownie zamachowcy oraz uchodźcy znajdują się na dole listy.
Głos prawicy znów różni się od głosu pozostałych ankietowanych. To właśnie osoby o poglądach prawicowych jako jedyne widzą zagrożenie dla siebie w zamachach terrorystycznych (16%) oraz uchodźcach i imigrantach (26% – z Afryki i Azji; 18% – z Ukrainy). Z drugiej strony tylko co dziewiąty z nich przejmuje się problemem zanieczyszczenia powietrza, choć smog jest zagrożeniem dla co drugiego lewicowca i co czwartego centrowca. Prawicowcy nie obawiają się również agresji i nietolerancji (13%).
Warto zwrócić uwagę również na obawy w kontekście wieku ankietowanych. Osoby młodsze, co zupełnie zrozumiałe, dostrzegają dla siebie inne zagrożenia niż osoby starsze. Niemal co drugi respondent w wieku poniżej 35 lat boi się braku perspektyw, ale powyżej tej granicy – już tylko co piąty. Odwrotnie wygląda sprawa w przypadku obawy przed chorobą – tu na zagrożenie wskazywali przede wszystkim badani w wieku 35+ lat. Głodowej emerytury obawiają się naturalnie najstarsi ankietowani (55+), choć relatywnie wysoki odsetek odpowiedzi (34%) widać też w grupie 35-44 lat. Bezrobocie z kolei budzi strach młodszych badanych – co ciekawe, najwyższy odsetek odpowiedzi (30%) uzyskano w grupie wiekowej 13-17, a więc wśród osób, które jeszcze nie weszły na rynek pracy. Może to wynikać z niskiej samooceny (co stałoby w kompletnej opozycji do wizerunku tzw. entitled millennial) lub z wysokiej świadomości społecznej. Warto też podkreślić, że te same grupy wiekowe boją się i bezrobocia, i braku perspektyw.
Odpowiedzi mieszkańców wsi i miast nie różnią się od siebie drastycznie. Ponownie trzeba zwrócić uwagę, że zamachów boją się raczej ci pierwsi (15%). Tylko co dwudziesty ankietowany z dużego miasta wskazał tę opcję jako osobiste zagrożenie. Największą dysproporcję zauważa się jednak przy odpowiedzi „niepewność jutra mojej rodziny i dzieci”. Obawia się tego zaledwie co piąty mieszkaniec miasta (niezależnie od jego wielkości), ale już 42% respondentów ze wsi. Z drugiej strony, strach przed agresją i nietolerancją to domena badanych z miast, przede wszystkich małych i średnich.
Wśród innych odpowiedzi ponownie prym wiodły obawy przed rządami PiS (a także wywołanym nimi kryzysem) i Jarosławem Kaczyńskim.
Podsumowanie
Wyniki naszej ankiety wskazują na zupełnie inne obawy niż zaprezentowane w badaniach Pew Research Center i Kantar Public. Uchodźcy i zamachowcy nie stanowią zagrożenia ani bezpośrednio dla ankietowanych, ani dla Polski. Nawet świat zachodni powinien bardziej bać się populistów niż terrorystów, choć również ci ostatni stanowią – zdaniem badanych – poważny problem.
Ogromną rolę w identyfikacji zagrożeń odgrywały poglądy polityczne. Prawicowi respondenci wskazują na kwestie godzące w monolit narodowościowy (imigranci, wpływ Unii Europejskiej, upadek moralny), lewicowi – w socjalny (obawy o środowisko, nierówności społeczne, rozpad UE). Zaskakujące są większe obawy o zamachy na wsi niż w miastach, choć to te ostatnie są obiektem ataków terrorystycznych.
Tym, co łączy wszystkich – niezależnie od wieku, płci, wykształcenia i poglądów politycznych – jest stosunek do nieudolnych polityków. Jeżeli największym zagrożeniem dla kraju okazuje się jego elita polityczna, świadczyć to może o kompletnym braku zaufania do klasy rządzącej. Czy tak skrajna ocena wynika z naszego malkontenctwa, czy z poczynań kolejnych ekip partyjnych – trudno powiedzieć.
Właśnie w praktyce rozpoczyna się proces wygaszania gimnazjów. Reforma edukacji, za której przeprowadzenie odpowiada minister Anna Zalewska, od samego początku budziła skrajne emocje. Nadzieje związane z powrotem do 8-letniej szkoły podstawowej i 4-letniego liceum przenikały się z obawami, czy propozycja rządu nie wprowadzi niepotrzebnego chaosu w wymagającym stabilizacji systemie.
O skali niezadowolenia z reformy niech świadczy fakt, że pod wnioskiem o przeprowadzenie referendum w sprawie likwidacji gimnazjów podpisało się prawie milion Polaków. Sejm odrzucił wniosek głosami rządzącej większości. Politycy PiS-u tłumaczyli, że na referendum jest już za późno.
Klamka zapadła. Uczniowie, którzy ukończyli szóstą klasę, otrzymali promocję do klasy siódmej. Ci, którzy rozpoczęli naukę w gimnazjum w latach poprzednich, będą kontynuowali ją zgodnie z dotychczasowym systemem. W roku szkolnym 2018/2019 gimnazja opuszczą dzieci z ostatniego rocznika klas III; w kolejnym – po dokładnie 20 latach funkcjonowania gimnazjów – powrócimy do starego modelu realizacji obowiązku szkolnego.
18 lat po reformie Buzka
Do polskiego systemu edukacji gimnazja wprowadzono w 1999 roku. Wcześniej obowiązywały zapisy „Ustawy o rozwoju oświaty i wychowania uchwalonej przez Sejm 15 lipca 1961 roku”, która zakładała realizację obowiązku szkolnego w 8-letniej podstawówce. Po ukończeniu szkoły podstawowej uczniowie mogli kształcić się w 2- i 3-letnich szkołach zawodowych lub przysposobienia rolniczego albo w szkole średniej: 4-letnim liceum ogólnokształcącym lub zawodowym, ewentualnie w 5-letnim technikum. Absolwenci szkół zawodowych mogli zdawać maturę po ukończeniu 3-letniej szkoły średniej.
Pierwsze zmiany w systemie nastąpiły zaraz po transformacji ustrojowej. Zaczęły powstawać szkoły niepubliczne, a państwo utraciło monopol na wydawanie podręczników. Szkoły zyskały za to większą swobodę w realizacji programu nauczania. Istotnym problemem pozostawała jednak nieudolność systemu i jego niedostosowanie do warunków zmieniającej się po 1989 roku rzeczywistości.
Przez cały okres lat 90-tych narastało przekonanie o konieczności wprowadzenia istotnych zmian, które upodobnią polski system oświaty do systemów państw rozwiniętych. I tak w 1998 roku powstał „Projekt reformy systemu edukacji” – dokument, który rok później stał się podstawą do wprowadzenia gimnazjów. Tym samym obowiązek szkolny uległ przedłużeniu o rok (o ile uczeń nie ma problemów z promocją do następnej klasy, obowiązkową edukację kończy po 9 latach nauki, w wieku 16 lat).
Reforma oświaty z 1999 roku byłą częścią „Programu czterech reform” opracowanego przez rząd Jerzego Buzka; oprócz niej „Program…” zawierał także projekty zmian w systemie emerytalnym, systemie opieki zdrowotnej i w podziale administracyjnym.
Zmiany w zakresie obowiązkowej edukacji miały iść w parze z przebudową szkolnictwa zawodowego, opartą na jego profilowaniu i jednoczesnym powiązaniu z wykształceniem ogólnym. Chodziło o to, by szkoły zawodowe umożliwiały nie tylko zdobycie umiejętności niezbędnych w danym zawodzie, ale pozwalały również na łatwiejsze przekwalifikowanie się. Wprowadzono też 2-letnie licea uzupełniające dla absolwentów 2-letnich zawodówek oraz zupełnie nowy typ szkół – 3-letnie licea profilowane.
Wreszcie, przyjęto system sprawdzianów i egzaminów kończących każdy stopień edukacji. Ich zadaniem miało być monitorowanie postępów w realizacji programu nauczania tak, by możliwe było ciągłe podnoszenie jakości oświaty.
Od 1999 roku system edukacji (bez uwzględnienia edukacji przedszkolnej i szkolnictwa wyższego) ma więc trzyszczeblowy schemat organizacyjny i wygląda następująco: uczeń rozpoczyna naukę w 6-letniej podstawówce, a następnie kontynuuje ją w 3-letnim gimnazjum. Każdy z tych etapów kończy się sprawdzianem lub egzaminem diagnozującym nabytą wiedzę i umiejętności (dopiero niedawno rząd PiS-u zniósł obowiązkowy test dla szóstoklasistów). Dalej uczeń ma wybór – może zakończyć edukację lub kształcić się dalej. Kontynuacja edukacji odbywa się w 3-letnim liceum ogólnokształcącym/profilowanym (po którym uczeń zdaje maturę), 4-letnim technikum lub 2-letniej szkole zawodowej. Absolwent tej ostatniej zdaje egzamin zawodowy, a jeśli chce podejść do matury, musi ukończyć dodatkowo 2-letnie liceum uzupełniające.
Cele reformy z 1999 roku
Model ten funkcjonuje w Polsce od 18 lat – to wystarczająco długo, by ocenić jego owoce. Zacznijmy jednak od zasadniczej kwestii: dlaczego system edukacji zaprojektowano właśnie w ten sposób?
W projekcie wyróżniono następujące cele reformy rządu Jerzego Buzka:
„podniesienie poziomu edukacji społeczeństwa przez upowszechnienie wykształcenia średniego i wyższego,
wyrównanie szans edukacyjnych,
sprzyjanie poprawie jakości edukacji, rozumianej jako integralny proces wychowania i kształcenia”.
Przedłużenie okresu trwania obowiązku szkolnego miało nie tylko wpłynąć na zwiększenie zakresu zdobytej w tym czasie wiedzy, ale także dać uczniom dodatkowy rok na podjęcie decyzji o zróżnicowaniu drogi edukacyjnej. Przesunięcie o rok selekcji do szkół ponadgimnazjalnych miało pozytywnie wpłynąć na wyrównywanie szans uczniów, którzy dłużej pozostawali w systemie jednolitym w ramach tzw. rejonizacji. Gimnazja miały być zatem sposobem na osiągnięcie pewnego rodzaju egalitaryzmu w dziedzinie obowiązkowej edukacji.
Chyba jeszcze istotniejszym celem wprowadzenia gimnazjów było jednak utworzenie takiej struktury systemu szkolnictwa, w którym etapy kształcenia będą odpowiadały potrzebom dzieci w danym wieku. Mówiąc wprost: ustawodawca chciał skończyć z sytuacją, w której dorastająca młodzież dzieli budynek szkolny z siedmiolatkami, co nie jest korzystne przede wszystkim dla tych drugich.
Zadaniem, które postawiono przed gimnazjami, było m.in. kształtowanie odpowiednich postaw moralnych, „wyrabianie ciekawości poznawczej i refleksyjnego stosunku do świata” oraz promowanie samodzielności. Gimnazjum miało być zatem miejscem, w którym praca wychowawcza odgrywa nie mniej istotną rolę co realizacja programu nauczania. Były minister edukacji Mirosław Handke stwierdził, że wyodrębnienie osobnej szkoły dla młodzieży w wieku 13-15 lat pozytywnie wpłynie na panującą w niej atmosferę i jakość opieki pedagogicznej, głównie dzięki zmniejszonej liczebności uczniów.
Zmiany w szkolnictwie zawodowym miały natomiast pozwolić na lepsze jego dopasowanie do potrzeb rynku pracy. Program nauczania w zawodówkach miał być nierozerwalnie związany z wykształceniem ogólnym tak, by oprócz nabycia specjalistycznych kwalifikacji uczeń otrzymał solidne podstawy do ewentualnego przekwalifikowania się. Uczniowie zasadniczych szkół zawodowych zyskali ponadto możliwość wcześniejszego niż dotychczas pójścia na studia – poprzedni system sprawiał, że musieli uczyć się aż 6 lat, by móc podejść do matury.
Rzadko formułowanym powodem reformy, na który zwracali uwagę głównie eksperci, były kwestie finansowe. W obliczu spodziewanego niżu demograficznego rząd chciał uniknąć podejmowania niepopularnych i – wydawałoby się – koniecznych decyzji o zamykaniu szkół i zwolnieniach nauczycieli. Poprzez włączenie do systemu gimnazjów udało się zapewnić dodatkowe etaty, a obowiązek finansowania szkół przerzucono na samorządy – oczywiście ku ich ogromnemu niezadowoleniu.
Gimnazjum – nieudany eksperyment?
Wzniosłe zapowiedzi i ambitne cele reformatorów szybko zderzyły się z rzeczywistością. Choć nieprawdą jest, że wprowadzenie gimnazjów przyniosło same problemy, to jednak z jakiegoś powodu postulat ich likwidacji napotkał po latach na podatny grunt.
Ocenę pierwszych skutków reformy odnajdujemy w raporcie zatytułowanym „Drugi rok reformy strukturalnej systemu oświaty: fakty i opinie” z 2001 roku. Niestety, dokument sporządzony przez Instytut Spraw Publicznych powstał na zlecenie ówczesnego Ministerstwa Edukacji Narodowej i Sportu, co raczej nie wróży dobrze w kwestii jego bezstronności. Jak wynika z podsumowania badań przeprowadzonych przez ISP, pozytywne skutki wprowadzenia gimnazjów górują nad negatywnymi:
Nie ulega wątpliwości, że przeciętne gimnazjum jest lepiej wyposażone niż przeciętna szkoła podstawowa. Z naszych danych […] wynika, że salę gimnastyczną, czytelnię i pracownię komputerową, a także świetlicę, stołówkę i sklepik częściej można spotkać w gimnazjum niż w szkole podstawowej. W gimnazjum uczą lepiej wykształceni i młodsi nauczyciele, częściej naucza się dwóch języków obcych i częściej języka angielskiego. Gimnazjalista ma większą szansę na uzyskanie fachowej pomocy ze strony pedagoga szkolnego, psychologa, pielęgniarki lub lekarza […]. Słabych stron gimnazjum jest mniej. Należą do nich: ciasnota w budynku szkolnym, lekcje na II zmianie, mniejsza dostępność zajęć pozalekcyjnych i mniejsza szansa na uzyskanie pomocy materialnej.
Tłok w szkołach, brak środków
„Ciasnota” to całkiem trafne określenie sytuacji szkół gimnazjalnych, które, w założeniu, miały mieć przecież raczej „kameralny” charakter. Tymczasem wiele gimnazjów miejskich to placówki, w których na poziomie jednej klasy znajduje się przynajmniej 9 oddziałów. Konsekwencje łatwo przewidzieć – aby wszyscy uczniowie mogli w równym stopniu korzystać ze szkolnej infrastruktury, wprowadza się zmianowy system funkcjonowania placówki. W rezultacie część uczniów takich gimnazjów opuszcza szkołę w późnych godzinach popołudniowych, a nawet wieczorem.
Kolejną kwestią, często niesłusznie pomijaną w bieżącej dyskusji o szkolnictwie, jest finansowanie. Odpowiedzialne za utrzymywanie gimnazjów uczyniono samorządy gminne, do których należy także prowadzenie publicznych przedszkoli i podstawówek. Na ten cel gminy otrzymują subwencje. Jest to o tyle istotne, że poważnymi problemami gimnazjów okazały się wadliwa infrastruktura i brak wystarczających środków inwestycyjnych.
Sprzeciw nauczycieli
Niezadowolonych z reformy od początku było wielu nauczycieli, których zwyczajnie nie przygotowano do warunków pracy w nowej rzeczywistości. Wraz z reformą oświaty nie przeprowadzono bowiem koniecznych zmian w toku studiów pedagogicznych.
Po kliku latach od wprowadzenia gimnazjów nauczyciele zwracali uwagę na problem rozbicia procesu edukacji na trzy etapy, z których każdy wymaga dłuższego poznania ucznia. Krytykowali także program nauczania za powtarzanie tych samych treści na każdym etapie nauki. Co gorsza, zdaniem nauczycieli był on realizowany „pod testy”, a pogłębianie wiedzy schodziło na dalszy plan. Do tego trójstopniowy schemat organizacyjny, zamiast zapewniać nauczanie w przyjaznej atmosferze, potęgował presję związaną z chęcią zdania egzaminu i dostania się do dobrego gimnazjum lub szkoły średniej. W miejsce oczekiwanego dostosowania etapów edukacji do potrzeb uczniów w danym wieku otrzymaliśmy więc dziecięcy „wyścig szczurów”.
Środowisko nauczycieli miało żal o to, że reforma była nieprzemyślana i nie została skonsultowana z przedstawicielami tej grupy zawodowej. To zresztą cecha charakterystyczna rewolucji oświatowych w Polsce – rządy zapewniają, że w drodze konsultacji udało się osiągnąć porozumienie z nauczycielami, a wprowadzone zmiany zostały dokładnie przeanalizowane pod kątem ich możliwych skutków. Nauczyciele temu zaprzeczają, a rodzice – widząc, że reforma budzi negatywne emocje – zaczynają się bać. Oto przemyślenia Sławomira Broniarza, prezesa Związku Nauczycielstwa Polskiego, na ten temat z 2010 roku:
W skali krajowej zwracamy […] uwagę na skutki bezrefleksyjnej implementacji na polski grunt rozwiązań stosowanych w Europie. Takim elementem jest powstanie w Polsce systemu szkolnictwa zreformowanego, czyli szkoły podstawowej, gimnazjum i ponadgimnazjalnej, którego pierwowzorem był model anglosaski. Obyło się to bez żadnego pilotażu. Obecna tendencja do krytyki szczebla gimnazjalnego ma swoje podłoże w tym, że Polska ma dziwną manierę realizacji celów politycznych w postaci eksperymentowania na uczniach i pracownikach oświaty. Każdemu ministrowi edukacji towarzyszy przekonanie, że ma pełne prawo do decydowania o losach naszych dzieci bez podjęcia próby kompleksowego podejścia do reformy oświaty, zakładającego między innymi analizy, debaty, diagnozy, pilotaż, ewaluację i dopiero na ostatecznym etapie prac wprowadzenie zmian.
Nuda i lęk
Kompletnym fiaskiem zakończyła się realizacja, skądinąd słusznej, idei wyrównywania szans. Praktyka pokazała, że zamiast dać uczniom więcej czasu na wybór ścieżki edukacyjnej, następuje on jeszcze wcześniej niż dotychczas – już po sześciu latach szkoły podstawowej. W dodatku szybko wyszło na jaw, że zróżnicowanie uczniów gimnazjum pod kątem posiadanej wiedzy i chęci do jej zdobywania jest tak duże, że konieczne było wyodrębnienie klas (a nieraz całych placówek) o profilu zawodowym i, mówiąc bez ogródek, niższych wymaganiach. Konsekwencje? Uczniów podzielono poniekąd na „lepszych” i „gorszych”, co wprost przeczy egalitaryzmowi przyświecającemu reformie.
Wprowadzony w 1999 roku model miał zapewnić ogólne, jednolite wykształcenie wszystkim uczniom, niezależnie od ich zdolności. Jego zwolennicy przywoływali przykłady państw, w których funkcjonują gimnazja bądź ich odpowiedniki, zapominając, że rządy tych państw zadbały jednocześnie o zróżnicowanie oferty edukacyjnej (chociażby poprzez wprowadzenie gimnazjów o profilu ogólnym, technicznym czy zawodowym). W polskich gimnazjach, jak to określił prof. Józef Kozielecki, dominuje za to syndrom „NiL” – „nuda” (dla uzdolnionych uczniów) i „lęk” (uczniów słabszych).
Niesforni gimnazjaliści
W dodatku gimnazjum boryka się z wizerunkiem placówki, której uczniowie sprawiają wyjątkowe problemy wychowawcze. Przyczyniły się do tego licznie opisywane w mediach przypadki psychicznego znęcania się i przemocy gimnazjalistów wobec swoich kolegów. Po wydarzeniach z Gimnazjum nr 2 w Gdańsku (uczennica popełniła samobójstwo po tym, jak koledzy molestowali ją seksualnie na oczach całej klasy i nagrali całe zajście) były minister edukacji Roman Giertych ogłosił nawet program „Zero tolerancji dla przemocy w szkole”. Bezradność względem stwarzającej problemy wychowawcze młodzieży zgłaszali nauczyciele. Wielu z nich przyznawało, że praca w gimnazjum doprowadza ich wręcz do stanu załamania nerwowego.
Upadek szkolnictwa zawodowego
Spodziewanych rezultatów nie przyniosła także reforma szkolnictwa zawodowego. Powszechna jest opinia o niedostosowaniu programu nauczania szkół zawodowych do realiów rynku pracy. Potwierdzeniem tej tezy jest ubiegłoroczna opinia Najwyższej Izby Kontroli:
System szkolnictwa zawodowego nie jest skuteczny. Mimo iż na rynku brakuje fachowców, to absolwenci szkół zawodowych nie znajdują zatrudnienia. Poziom bezrobocia w tej grupie wynosi aż 41 proc. Główną przyczyną takiej sytuacji jest niedopasowanie oferty szkół zawodowych do potrzeb rynku pracy i niewystarczające warunki do nauki zawodu, co wpływa na jakość pracowników po zawodówkach.
Powrót do starych, dobrych czasów? Założenia reformy PIS-u
Edukacja jest jedną z tych dziedzin, w przypadku których obecny rząd nie unika wprowadzania zdecydowanych zmian. Wystarczy wspomnieć, że już w pierwszych tygodniach funkcjonowania tej kadencji Sejmu cofnięto obowiązek szkolny dla sześciolatków. To posunięcie, choć niezwykle istotne z punktu widzenia dzieci i ich rodziców, wydaje się jednak błahostką w porównaniu z kolejną reformą strukturalną systemu oświaty.
System edukacji po reformie PiS-u
„Likwidacja gimnazjów” to najczęściej padające sformułowanie określające zamysł rządu. Zmiany będą miały jednak charakter znacznie bardziej złożony. Sięgnijmy więc do nowelizacji ustawy Prawo oświatowe, by wiedzieć, co nas czeka.
Docelowo struktura szkolnictwa ma obejmować:
8-letnią szkołę podstawową,
4-letnie liceum ogólnokształcące,
5-letnie technikum,
3-letnią branżową szkołę I stopnia,
3-letnią szkołę specjalną przysposabiającą do pracy,
2-letnią branżową szkołę II stopnia,
szkołę policealną.
Nie będzie więc w niej miejsca dla gimnazjów, do których rekrutacja nie będzie już dłużej prowadzona. Stopniowe wygaszanie gimnazjów potrwa tak długo, aż ostatnie roczniki, które zdążyły rozpocząć już naukę w gimnazjum, zakończą edukację na tym etapie (czyli do końca roku szkolnego 2018/2019). Uczniowie, którzy w czerwcu tego roku ukończyli szóstą klasę szkoły podstawowej, rozpoczną naukę w klasie siódmej.
Obowiązkowa edukacja trwać będzie do ukończenia 15. roku życia, a więc o rok krócej niż w ostatnich latach. Wydłużony został za to czas edukacji w liceach i technikach (odpowiednio 4 i 5 lat zamiast 3 i 4). Prawdziwa rewolucja czeka nieefektywne i mocno krytykowane szkolnictwo zawodowe. Już w tym roku szkołę zawodową zastąpi dwustopniowa szkoła branżowa. W 3-letniej szkole I stopnia uczeń ma zdobywać wiedzę i umiejętności potrzebne do podjęcia pracy w danym zawodzie. Chętni będą mogli kontynuować naukę w 2-letniej szkole II stopnia.
Celem odejścia od szkół zawodowych i powołania dwustopniowych szkół branżowych jest zwiększenie odpowiedzialności przedsiębiorców za kształcenie zawodowe. Ponadto reforma stanowi odejście od dotychczasowego modelu w tym sensie, że w nauczaniu zostanie położony większy nacisk na przygotowanie do zawodu, a mniejszy na kształcenie ogólne. 5-letnia edukacja w szkołach branżowych I i II stopnia zakończy się bowiem maturą branżową – taką, która umożliwia podjęcie pracy lub kontynuację nauki w wyższej szkole zawodowej. By uczeń mógł zdawać maturę klasyczną i dostać się na studia niezwiązane z zawodem, będzie musiał ukończyć dodatkowo liceum dla dorosłych. Wydłużenie nauki w szkole branżowej I stopnia do 3 lat ma sprawić, że uczniowie tych szkół będą lepiej przygotowani do zawodu niż absolwenci 2-letnich zawodówek.
Uczniowie będą zdawać egzaminy kończące poszczególne etapy edukacji. Choć rząd zrezygnował niedawno z obowiązkowych sprawdzianów na koniec podstawówki, to uczniów ósmej klasy nowej szkoły podstawowej będzie czekał obowiązkowy egzamin zewnętrzny z języka polskiego, obcego, matematyki i przedmiotu do wyboru spośród biologii, fizyki, chemii, geografii i historii. Uczniowie szkół ponadgimnazjalnych będą zdawali maturę lub egzaminy potwierdzające kwalifikacje w zawodzie.
Skończyć z psuciem dzieci
Politycy partii rządzącej uzasadniają likwidację gimnazjów wspomnianymi mankamentami – na plan pierwszy wysuwa się argument o sprawianych przez gimnazjalistów problemach wychowawczych.
Gimnazjum stało się szkołą, która zaczęła generować więcej kosztów niż pożytku. […] Szkoły gimnazjalne stanęły na czele w niechlubnego rankingu przestępczości szkolnej
– stwierdził poseł PiS Sławomir Kłoskowski.
Poseł Marek Łatas, także z PiS, dodaje:
Obecny system psuje dzieci już w podstawówce, dając im sygnał: czy się uczysz, czy nie i tak gdzieś dalej pójdziesz, podobnie jest w gimnazjum. I przez to brakuje motywacji do nauki.
Gimnazja się nie sprawdziły
Argumentacja zwolenników bieżącej reformy opiera się raczej na krytyce wprowadzenia gimnazjów niż akcentowaniu potencjalnych, pozytywnych skutków ich likwidacji. Rząd podkreśla, że reforma z 1999 roku okazała się niewypałem, a powrót do 8-letniej podstawówki i 4-letniego liceum był jedną z obietnic wyborczych Prawa i Sprawiedliwości.
Zwolennikami likwidacji gimnazjów są zresztą nie tylko politycy PiS-u. Prezes Fundacji Rozwoju Edukacji i Szkolnictwa Wyższego Grażyna Kaczmarczyk pochwala to posunięcie – choć od razu należy dodać, że nadzór nad FREiSW sprawuje… MEN.
Nuda dotyka najzdolniejszych gimnazjalistów, a lęk tych najsłabszych. Dlatego trzeba wygasić szkoły, które się ewidentnie nie sprawdziły. Młodzież, która trafia do gimnazjów, z punktu widzenia wychowawczego znajduje się w najtrudniejszym wieku. Zostaje wyrwana z dotychczasowych, dobrze znanych, oswojonych środowisk i rzucona na dziewiczy grunt. Musi adaptować się do nowych grup rówieśniczych, poznawać nowych nauczycieli i ich wymagania, na nowo budować swoją pozycję w klasie, zabiegać o akceptację kolegów i pedagogów. […] Taki eksperyment z pewnością nie służy zwiększaniu szans edukacyjnych dzieci
– uważa Kaczmaczyk.
Ukryty powód – oszczędności
Kolejną motywacją rządu są oszczędności. Grzegorz Kubalski ze Związku Powiatów Polskich tłumaczy:
Zakładanie w każdym gimnazjum ośmioklasowej szkoły podstawowej wymagałoby wymiany wyposażenia. Jeśli jednak starsze klasy szkoły podstawowej mogłyby pozostać w budynku gimnazjum, reorganizacja nie byłaby dotkliwa. Tańsze byłoby też zarządzanie taką szkołą. Na przykład wystarczyłby jeden dyrektor.
Wraz z reformą do powiatów, które są odpowiedzialne za prowadzenie szkół średnich, trafi większa kwota subwencji z tytułu dodatkowego rocznika w liceach. Oczywiście odpowiednio mniejsze subwencje otrzymają gminy, którym ubędzie jeden rocznik; obecnie „pod opieką” gmin jest 9 roczników (6+3), po reformie będzie ich 8. Mimo to gminy również będą mogły zaoszczędzić. W jaki sposób? Kubalski tłumaczy, że reforma otwiera przed nimi furtkę do zwolnienia nauczycieli. Aktualnie w gimnazjach na 100 tysiącach etatów zatrudnionych jest ich ponad 170 tysięcy. Pomimo niżu demograficznego liczba ta utrzymuje się na stałym poziomie.
Nadzieje przewyższają obawy
Wyniki tegorocznego badania CBOS-u wskazują, że rządowa reforma cieszy się wśród Polaków dość solidnym poparciem. Jedynie co czwarty badany przyznał, że proponowane zmiany budzą w nim więcej obaw niż nadziei. Najliczniejszą grupę (34%) stanowiły osoby, które wiążą z reformą więcej nadziei niż obaw. U 31% reforma wzbudza tyle samo obaw co nadziei.
Niech zostanie tak, jak jest. Argumenty przeciw reformie oświaty
Decyzja o likwidacji gimnazjów ma swoich licznych przeciwników – również wśród tych, którzy zdają sobie sprawę z niedoskonałości reformy z 1999 roku. Obawy przed chaosem i kolejną nieprzemyślaną rewolucją w szkolnictwie są jednak na tyle poważne, że wolą oni pozostać przy dotychczasowym systemie; tym bardziej, że, obok niewątpliwych mankamentów, przyniósł on także dobre owoce.
Gimnazja dobrze uczą
Wystarczy przeanalizować wyniki osiągane przez polskich uczniów w porównaniu z kolegami z zagranicy. Badania PISA jednoznacznie wskazują, że poziom nauczania w obecnym systemie jest dość wysoki. W ostatnich testach PISA wzięli udział uczniowie z 16 polskich gimnazjów i 9 szkół ponadgimnazjalnych. Uzyskali oni wyniki powyżej średniej i to we wszystkich badanych obszarach, m.in. 8. miejsce w UE pod względem umiejętności matematycznych i 5. w czytaniu ze zrozumieniem.
Poziom nauczania w gimnazjum został także wysoko oceniony przez ankietowanych we wspomnianym badaniu CBOS-u. Choć gimnazja zanotowały nieco mniej pozytywnych opinii niż szkoły podstawowe czy licea, to korzystnie o poziomie kształcenia w publicznych gimnazjach wciąż wypowiada się 53% respondentów, a także 6 na 10 rodziców dzieci wieku do 18 lat. „Może zamiast niszczyć to, co działa dobrze, lepiej naprawiać to, co nie działa?” – pyta retorycznie lektor z filmiku umieszczonego w sieci przez ruch „Rodzice przeciwko reformie edukacji”.
Likwidacja nie jest receptą na problemy wychowawcze
Wygaszanie gimnazjów sprawi, że obecni siedmiolatkowie już teraz trafią do jednej szkoły z trzynastolatkami. W kolejnych latach szkoła podstawowa stanie się placówką dla dzieci i młodzieży w wieku od 7 do 15 lat. To szczególnie niepokoi rodziców dzieci z klas początkowych. Istnieją obawy, że sprawiająca problemy wychowawcze młodzież nie stanie się wcale bardziej zdyscyplinowana, gdy będzie dzieliła budynek szkolny z młodszymi dziećmi. Prof. Krzysztof Konarzewski skomentował to w ten sposób:
To prawda, że gimnazjum jest trudną szkołą, ale to dlatego, że ucząca się tam młodzież jest w trudnym wieku. Wcale nie stanie się grzeczniejsza, gdy znowu zostanie połączona z najmłodszymi. Badania poziomu agresji w dawnej szkole podstawowej w klasach 7 i 8 pokazują, że pod tym względem niczym nie różniła się ona od nowego gimnazjum.
Z drugiej strony nie brakuje ekspertów, którzy sceptycznie podchodzą do funkcjonującego w świadomości społecznej wizerunku gimnazjów – w związku z tym argument o wygaszaniu tych szkół z pobudek wychowawczych uznają za nieuzasadniony.
Gimnazja mają swoją czarną legendę, której nie potwierdzają jednak znane mi statystyki. Nie ma dowodów na to, że np. zachowania przemocowe czy inne patologie występowały częściej czy w ostrzejszej formie w gimnazjach niż w innych typach szkół
– mówi w rozmowie z „Krytyką polityczną” socjolog dr Przemysław Sadura.
Nauczyciele – lęk przed zwolnieniami
Co ciekawe, nauczyciele, którzy przecież głośno protestowali przeciwko wprowadzeniu gimnazjów, teraz równie zaciekle sprzeciwiają się ich likwidacji.
[…] przecież przez te 17 lat zdążyli się do swojej sytuacji przystosować i przyzwyczaić. Zwłaszcza niezadowoleni będą nauczyciele gimnazjów, którzy stracą swoje miejsca pracy, a nie mają pewności, czy znajdą inne i co w ogóle będą robić
– tłumaczy Sadura.
Nauczyciele nie wierzą w zapewnienia rządu, że każdy nauczyciel gimnazjum znajdzie pracę w innej szkole. Co więcej, mają ku temu podstawy, gdyż już teraz z całej Polski dochodzą sygnały o sporach sądowych między nauczycielami a szkołami. ZNP szacuje, że tylko na Podkarpaciu – gdzie na wejście na drogę sądową zdecydowało się już co najmniej kilkunastu nauczycieli – pracę może stracić blisko 500 osób, a dla ponad 1,6 tys. reforma będzie oznaczała zmienione warunki zatrudnienia. Trudno wskazać liczbę nauczycieli zagrożonych utratą pracy w skali całego kraju – w tym przypadku szacunki są różne, zwykle mieszczą się jednak w granicach kilkudziesięciu tysięcy (sam ZNP mówił w ubiegłym roku o liczbie ok. 45 tysięcy).
Chaos w szkołach – rekrutacja, brak nowych programów nauczania
Zdaniem przeciwników reformy likwidacja gimnazjów spowoduje niewyobrażalny chaos. Nie pomaga fakt, że świadomość opinii publicznej na temat zmian jest raczej niska. Z badań CBOS-u wynika, że choć na początku tego roku o reformie słyszało aż 94% ankietowanych, to zaledwie połowa z nich wiedziała, na czym proponowane zmiany mają polegać.
Zresztą niedoinformowani mają prawo czuć się nawet ci, którzy szczegółowych wizji rządu aktywnie poszukują. Wynika to z faktu, że udzielane przez MEN informacje są często szczątkowe, a nieraz wręcz sprzeczne. Przykład? Dyrektorzy samodzielnie funkcjonujących gimnazjów (stanowią one 40% wszystkich szkół gimnazjalnych) chcieli się dowiedzieć, czy możliwe będzie prowadzenie szkoły powszechnej (nowej, 8-letniej podstawówki) wyłącznie dla klas V-VIII. Początkowo minister Zalewska sugerowała, że tak, a po pewnym czasie temu zaprzeczyła. Z zaakceptowanej przez resort notatki ze spotkania Zalewskiej z dyrektorami wynika natomiast, że taka możliwość będzie, jednak dopiero po połączeniu się ze szkołą powszechną.
Jak wskazuje Anna Nowacka-Devillard, współzałożycielka Polsko-Francuskiego Niepublicznego Gimnazjum „La Fontaine”, w Polsce działa prawie 800 niepublicznych gimnazjów. Przewiduje też, że większość z nich czeka likwidacja, a te, które przetrwają, będą przepełnione.
W najbliższych latach niemal na pewno będziemy świadkami chaosu związanego z rekrutacją do liceum i na studia. Uczniowie, którzy właśnie ukończyli szóstą klasę podstawówki będą ubiegali się o przyjęcie na studia wraz z uczniami po pierwszej klasy gimnazjum. Jeszcze wcześniej, bo już w 2019 roku, do liceum trafi ponad 700 tysięcy(!) dzieci. Właśnie w tym roku gimnazjum i szkołę podstawową skończą bowiem trzy roczniki. Dlaczego aż trzy? To nie tylko efekt reformy rządu PiS, ale także obowiązującego przez chwilę obniżenia wieku szkolnego do 6 lat.
Pozornie rozwiązana została kwestia programów nauczania. Problemem pozostaje fakt, że MEN długo zwlekał z ich prezentacją, a nowa podstawa programowa oznacza także konieczność opracowania nowych podręczników. Krytycy obawiają się, że pośpiech odbije się znacząco na ich jakości. To wszystko dodatkowo potęguje wrażenie, że rząd wprowadza zmiany chaotycznie i w nieprzemyślany sposób.
Podsumowanie
Obie reformy – zarówno ta z 1999 roku, jak i przygotowana przez minister Zalewską – nie zostały dostatecznie skonsultowane ze środowiskiem nauczycielskim. Rzadko eksponowanym, choć niezwykle istotnym powodem ich wprowadzenia są kwestie finansowe. O ile reforma rządu Buzka miała przynajmniej kompleksowy charakter (decentralizacja szkolnictwa, zmiany w finansowaniu), a argumenty za nią przemawiające były generalnie solidne i zrozumiałe, o tyle reforma PiS-u wciąż pozostaje wielką niewiadomą.
Reforma z 1999 roku nie przyniosła spodziewanych efektów, zwłaszcza w zakresie szkolnictwa zawodowego. Nie udało się też zrealizować idei wyrównywania szans uczniów szkół podstawowych i gimnazjów. Niewiele wskazuje na to, by propozycje obecnego rządu mogły naprawić to, co tej naprawy wymaga. Wprowadzanie zmian w atmosferze chaosu nie wróży dobrze ani nauczycielom, ani uczniom.
Być może polski system oświaty nie wymaga wcale rewolucji, a kilku mniej spektakularnych zmian jakościowych – dofinansowania, rewizji systemu testów i sprawdzianów albo zmniejszeniu liczebności klas? To ostatnie rozwiązanie nie dość, że pozwoliłoby na uniknięcie zwolnień w obliczu niżu demograficznego, to jeszcze mogłoby realnie wpłynąć na jakość nauczania.
Systemowi edukacji w Polsce zdecydowanie brakuje stabilizacji (o czym pisaliśmy w analizie dotyczącej problemów kadry nauczycielskiej w Polsce oraz analizie na temat zewnętrznych uwarunkowaniach systemu oświaty). Kolejne rządy burzą dotychczasowy porządek i próbują zbudować coś nowego – niekoniecznie lepszego. Niestety, trudno liczyć na to, by na drodze politycznego konsensusu udało się opracować spójną strategię, która ukształtowałaby system na kolejne dziesięciolecia.
Od kilku lat media bombardują nas informacjami o zagrożeniu Europy islamizacją. Czy jednak właśnie tego powinniśmy się najbardziej obawiać? Co jest przyczyną zamachów terrorystycznych w Europie i na świecie? Jak w ogóle można zdefiniować terroryzm i jaka jest skala tego zjawiska?
Podstawowym problemem przy rozmowie o terroryzmie jest brak jego ogólnie przyjętej definicji. Najprościej terroryzm można zdefiniować jako „sianie terroru, grozy”. Z tego krótkiego określenia niewiele jednak wynika.
Pełniejszą definicję prezentuje dr Adam Krawczyk z Uniwersytetu Śląskiego. Jego zdaniem terroryzm to:
proces oddziaływania ideologii (światopoglądu) poprzez akty przemocy (lub groźbę ich użycia) zastosowane pośrednio lub bezpośrednio na rozmaite struktury decyzyjne, w celu poddania ich określonemu zachowaniu. Zjawisko to występuje często wraz z innymi czynnikami mającymi na niego bezpośredni lub pośredni wpływ.
W definicji tej można wyodrębnić kilka elementów:
ideologię (światopogląd),
akt przemocy (lub groźbę jego użycia),
struktury decyzyjne – np. organy władzy, społeczeństwo, grupy społeczne, przedsiębiorstwa,
określone zachowania – np. ustępstwa polityczne, religijne, gospodarcze, zastraszenie społeczeństwa,
inne czynniki – np. wspieranie terroryzmu przez państwa, medialność, nagłośnienie ataku bądź stojącej za nim grupy.
Zakwalifikowanie konkretnego aktu jako terroryzm wciąż budzi jednak kontrowersje. W wielu przypadkach zależy to od przekonań moralnych i poglądów politycznych obywateli – a te zwykle kształtowane są przez państwo. Dobrym przykładem jest baskijska ETA – dla Basków to uosobienie walki o wolność, dla obywateli hiszpańskich – organizacja terrorystyczna. Podobnie ma się rzecz w kwestii konfliktu izraelsko-palestyńskiego o Strefę Gazy czy indyjsko-pakistańskiego o Kaszmir. Trudno jednoznacznie stwierdzić, która ze stron (i czy nie obie) powinna być uznana za terrorystów.
O ile ataki na ludność cywilną dość łatwo uznać za terrorystyczne, o tyle problem pojawia się, jeśli cel jest inny. Wciąż brak powszechnego konsensusu, czy ataki wymierzone przeciwko policji lub siłom zbrojnym można (a jeśli tak, to w jakich warunkach) uznać za terror, czy też nie; tylko nieco mniejsze wątpliwości towarzyszą zamachom na polityków. Za terrorystów można więc uznać (lub nie) Eligiusza Niewiadomskiego i Jigala Amira.
Oskarżenie o terroryzm często jest też wyłącznie pretekstem do rozpoczęcia działań zbrojnych. Szczególnie wyraźnie widać to było w czasach amerykańskiej kampanii na Bliskim Wschodzie po 11 września, ale po podobne środki sięgnęła m.in. Rosja przed atakiem na Czeczenię czy Chiny w trakcie konfliktu z Tybetem.
Widać więc wyraźnie, jak bardzo rozmyte jest pojęcie terroryzmu. Obok postaci takich jak Anders Breivik i Ted Kaczynski można postawić nie tylko Państwo Islamskie czy Hamas, ale również ekoterrorystów, atakujących siedziby koncernów paliwowych, terrorystów pro-life, wysadzających kliniki aborcyjne, lub terrorystów śląskich, próbujących dokonać przewrotu w celu ustanowienia Górnego Śląska niepodległym tworem.
Zamachy terrorystyczne
Nie da się ukryć, że terroryzm oddziałuje przede wszystkim na ludność cywilną. Wszyscy słyszeliśmy o ataku na redakcję „Charlie Hebdo”, zamachu na wieże World Trade Center czy strzelaninie na wyspie Utøya. O wielu aktach terroru na świecie jednak w ogóle nie słyszymy.
Wynika to w dużej mierze z „nieatrakcyjności” terroryzmu poza Europą. Dane organizacji FAIR z 2016 r. wskazują, że amerykańskie media postrzegają ataki w Europie jako aż 19-krotnie bardziej godne uwagi niż ataki na Bliskim Wschodzie. O przyczynach tego zjawiska można długo mówić, jednak bez problemu da się wyciągnąć jeden wniosek: postrzeganie skali terroryzmu przez przeciętnego widza czy czytelnika jest niewątpliwie zaburzone. Warto więc spojrzeć, jak w rzeczywistości wygląda terrorystyczna mapa świata.
Liczba ataków i ofiar
W ostatnich dziesięciu latach obserwujemy wyraźny wzrost liczby zamachów na świecie. Jak wynika z danych Global Terrorism Database, w 2014 r. po raz pierwszy przekroczona została liczba 16 000 (co daje ponad 43 zamachy dziennie). Choć od tej pory mieliśmy do czynienia z krótkim trendem spadkowym, blisko 13 500 zamachów w 2016 r. to wciąż ponad dwudziestokrotnie więcej niż w 1970 r.
Wbrew pozorom Europa wcale nie jest tak szargana konfliktami, jak próbują głosić niektóre media. W 2016 r. mieliśmy 400 ataków, w których zginęło 350 osób. Nawet w południowo-wschodniej Azji ten współczynnik był wyższy. Niewątpliwie jednak uwaga zamachowców skupiona jest na Bliskim Wschodzie i w Afryce Północnej – w minionym roku w 6 tysiącach zamachów zginęło tam 19 tysięcy osób.
Rodzaje zamachów
Do zamachów dochodzi z rozmaitych przyczyn. Do czterech najpopularniejszych źródeł zalicza się:
ataki dżihadystów,
ataki na tle etniczno-narodowościowym i separatystycznym,
ataki lewicowe i anarchistyczne,
ataki prawicowe.
Terroryzm dżihadystów stanowi w ostatnich latach coraz większe zagrożenie, również w Europie. Z raportu Europolu „European Union Terrorism Situation and Trend 2017” wynika, że w 2016 r. w Unii Europejskiej doszło do 13 takich ataków (z tego 10 udanych), w których śmierć poniosło 135 osób.
Terroryzm separatystycznyoraz etniczno-narodowościowy zbiera żniwa przede wszystkim w Wielkiej Brytanii, Francji i Hiszpanii, a spoza krajów UE – w Turcji i na Ukrainie. Sami irlandzcy republikanie byli odpowiedzialni w 2016 r. za 76 ataków. W skali UE jest to 99 ataków w porównaniu do 65 w 2015 r. Do najważniejszych grup terrorystycznych wywodzących się z ruchów separatystycznych należy zaliczyć irlandzką IR-ę, kurdyjską PKK i baskijską ET-ę. W ostatnich latach mocno rozwinął się także prorosyjski ruch separatystyczny na Ukrainie, głównie na Półwyspie Krymskim.
Terroryści lewicowi i anarchistyczni nie są tak aktywni – w zeszłym roku dokonali 27 ataków, jednak jest to aż dwukrotny wzrost w stosunku do lat 2014-2015. Ruchy te działają przede wszystkim w krajach południowej Europy – w Grecji, Hiszpanii i we Włoszech. Ich celem są ośrodki odpowiedzialne za politykę migracyjną, w tym centra deportacyjne, oraz ambasady (w Grecji zaatakowane zostały ambasady Meksyku i Francji). Znaczna część działalności terrorystów lewicowych i anarchistycznych ogranicza się jednak do działań propagandowych.
Terroryzm prawicowy jest – w oczach samych uczestników – odpowiedzią na zagrożenie ze strony islamskiej części populacji. Celem ataków jest przede wszystkim ludność niechrześcijańska (głównie niekatolicka) oraz obiekty kultu religijnego – meczety czy synagogi. W lutym 2016 r. sześć osób zostało zatrzymanych po podpaleniu meczetu w holenderskim Enschede. W kwietniu w Niemczech pięć osób oskarżono o udział w grupie terrorystycznej, próbę morderstwa i detonację dwóch ładunków wybuchowych w domach uchodźców. Terroryści prawicowi są szczególnie aktywni w krajach historycznie związanych z doktryną hitlerowską – w Niemczech, Szwecji czy Holandii.
Znaczące koszty ekonomiczne terroryzmu
Choć koszty terroryzmu w 2015 r. oszacowano na 89,6 miliarda dolarów, co jest 17-procentowym spadkiem w stosunku do 2014 r., to wciąż drugi najwyższy wynik w tym tysiącleciu. Przez ostatnie 15 lat koszty terroryzmu wzrosły jedenastokrotnie.
Koszty ekonomiczne terroryzmu szacuje się przy zastosowaniu metodologii Instytutu Ekonomii i Pokoju (IEP). Uwzględnia się w nich bezpośrednie (m.in. wydatki rządowe, w tym na świadczenia medyczne) i pośrednie (utrata produktywności, utracone zarobki, trauma) koszty śmierci i obrażeń w wyniku terroryzmu oraz koszty zniszczonej infrastruktury. W krajach, gdzie liczba ofiar terroryzmu przekracza 1 000, dodatkowo uwzględnia się dwuprocentowy ubytek w PKB. Na poziomie makro terroryzm prowadzi bowiem do obniżonej efektywności przedsiębiorstw, produkcji i inwestycji.
Wśród krajów najmocniej cierpiących gospodarczo na skutek terroryzmu wymienia się przede wszystkim państwa azjatyckie i afrykańskie. Z danych IEP wynika, że największy ubytek w PKB w 2015 r. zanotowano w Iraku (17,3%), Afganistanie (16,8%) i Syrii (8,3%). Warto zauważyć, że to te kraje regularnie objęte są konfliktami zbrojnymi.
Terroryzm wpływa również na inne gałęzie gospodarki. Dobrym przykładem jest tu Francja, gdzie udział turystyki w PKB spadł na przestrzeni lat 2014-2015 o 1,7 mld dolarów. W tym samym okresie we Włoszech (gdzie nie zanotowano ofiar terroryzmu) sektor turystyczny przyniósł o 4,9 mld dolarów więcej. Podobną statystykę można przytoczyć dla krajów rozwijających się: wzrost dochodów w Maroku o 400 mln dolarów oraz spadek w Tunezji o 1,2 mld dolarów.
Podsumowanie
Terroryzm niewątpliwie stanowi coraz większy problem na całym świecie. W ostatnich latach obserwujemy wyraźny wzrost liczby zamachów, a co za tym idzie – również liczby ofiar, głównie na Bliskim Wschodzie i w Afryce Północnej. W Europie większość ataków ma podłoże separatystyczne lub etniczno-narodowościowe.
Brak powszechnie akceptowanej i jednoznacznej definicji terroryzmu sprawia, że klasyfikacja wielu działań zależy od zasad wyznawanych przez społeczeństwo. Za ataki terrorystyczne czasem uważa się niektóre działania zbrojne i vice versa. Oskarżenia o terroryzm coraz częściej stosowane są również jako pretekst do ataku czy wyeliminowania przeciwników politycznych (np. wobec członków opozycji w Chinach).
Koszty terroryzmu w 2015 r. to blisko 90 mld dolarów. Składają się na to m.in. utracone dochody, zniszczona infrastruktura, zmniejszone wpływy z turystyki i wydatki rządowe na świadczenia medyczne. Najbardziej cierpią na tym kraje ogarnięte konfliktami zbrojnymi.
Które ze źródeł terroryzmu stanowi obecnie największe zagrożenie dla Europy – ataki na tle separatystycznym i etniczno-narodowościowym (ze względu na większą częstotliwość występowania), ataki dżihadystów (ze względu na większą liczbę ofiar) czy może inne akty terroru?
Masowe migracje ludności z krajów trzecich pokazały, że dotychczasowe środki bezpieczeństwa na granicach Unii Europejskiej nie są wystarczająco skuteczne. Z pomocą przyjść może technologia. Czy jednak proponowane przez Unię rozwiązania przyczynią się do utworzenia „inteligentnych granic”?
Z tegorocznego dokumentu Biura Analiz i Dokumentacji Kancelarii Senatu „Europejska Straż Graniczna i Przybrzeżna” wynika, że kryzys uchodźczy z ostatnich lat poważnie nadwerężył kwestię bezpieczeństwa wewnętrznego i porządku publicznego. Od września 2015 r. kontrolę na wewnętrznych granicach strefy Schengen przywróciły m.in. Austria, Dania, Belgia i Szwecja. Jest to sytuacja szczególna, bowiem ten środek stosuje się tylko w ostateczności. Zgodnie z art. 23 kodeksu granicznego Schengen możliwe jest prowadzenie kontroli przez okres do 30 dni lub przez przewidywalny okres trwania poważnego zagrożenia przez łączny okres nie dłuższy niż 6 miesięcy.
W związku z tym w grudniu 2015 r. Komisja Europejska przedstawiła Parlamentowi Europejskiemu i Radzie Unii Europejskiej wniosek rozporządzenia w sprawie utworzenia Europejskiej Straży Granicznej i Przybrzeżnej. Rozporządzenie zostało przyjęte we wrześniu 2016 r., a już miesiąc później ESGiP została powołana do życia.
Powstanie ESGiP ma służyć zapewnieniu skuteczności działania systemu zarządzania zewnętrznymi granicami UE, ale również efektywnemu zarządzaniu migracjami i zapewnieniu bezpieczeństwa w krajach Unii, jednocześnie utrzymując swobodę przepływu osób. Wynika to z braku spójnego zarządzania granicami na poziomie UE. Napływ migrantów w ostatnich latach ujawnił luki w systemie bezpieczeństwa, w tym niezdolność krajów do prawidłowej identyfikacji i rejestracji osób przebywających nielegalnie na terenie strefy Schengen. Europejska Straż Graniczna i Przybrzeżna ma za zadanie właśnie ustanowienie strategii operacyjnej i technicznej na rzecz wdrożenia zintegrowanego zarządzania granicami na poziomie Unii, nadzorowanie funkcjonowania kontroli granicznej na granicach zewnętrznych państw członkowskich oraz przeprowadzanie ocen narażenia.
Plan Komisji Europejskiej na „inteligentne granice”?
Komisja Europejska stawia na cyfryzację przepływu towarów i osób między strefą Schengen a pozostałymi krajami. W ostatnich latach pojawiło się wiele propozycji nowych projektów oraz ulepszeń istniejących już rozwiązań w celu podniesienia efektywności kontroli granicznej. Poniżej prezentujemy niektóre z nich.
Unijny system wjazdu/wyjazdu (EES)
W 2015 r. granice Unii Europejskiej przekroczyło ponad 50 milionów osób spoza krajów członkowskich – w 2025 r. liczba ta ma wzrosnąć o połowę. Masowe przepływy ludności nie tylko poważnie nadwerężyły siły graniczne, ale też wprowadziły napięcie między krajami UE.
W kwietniu 2016 r. Komisja Europejska wyszła więc z projektem nowego systemu rejestracji wjazdów i wyjazdów na terytorium UE. System EES ma zostać wcielony w życie już w 2020 r.
Celem utworzenia systemu jest umożliwienie szybkiego i dokładnego obliczania liczby dni pobytu cudzoziemców z państw trzecich. Dotyczy to zarówno osób objętych obowiązkiem wizowym, jak i z niego zwolnionych. Dzięki temu przy wjeździe obywatela spoza krajów UE możliwe będzie sprawdzenie pozostałych do wykorzystania dni, a przy wyjeździe i kontrolach na granicach wewnętrznych – określenie, czy cudzoziemiec nie przekroczył dozwolonego okresu pobytu.
Obecnie jest to poważny problem dla służb granicznych. Jedynym dostępnym narzędziem kontroli cudzoziemców jest stemplowanie paszportów przy każdorazowym wjeździe i wyjeździe ze strefy Schengen. Jest to nie tylko czasochłonne i uciążliwe, ale również łatwo o pomyłkę – stemple często bywają trudne do odczytania, coraz łatwiej też o ich skuteczne podrobienie.
System EES ma zastąpić dotychczasowe stemplowanie paszportów częściowo zautomatyzowaną procedurą kontroli granicznej. Pozwoli to na skrócenie odprawy oraz udzielenie zainteresowanemu bardziej szczegółowych informacji, np. dotyczących dozwolonej długości pobytu na terenie Unii. Znacznie łatwiej będzie też kontrolować dane o odmowach wstępu do krajów UE.
Na systemie EES skorzystają również służby bezpieczeństwa. Dostęp do bazy – dla celów dochodzeniowych i wywiadowczych – zyskają krajowe organy ścigania oraz Europol. EES współpracuje z innymi systemami kontroli granicznej w Unii Europejskiej – SIS (Systemem Informacyjnym Schengen), VIS (Systemem Informacji Wizowej) i Eurodac (Europejski Zautomatyzowany System Rozpoznawania Odcisków Palców).
Europejski system informacji o podróży oraz zezwoleń na podróż (ETIAS)
System ETIAS uważany jest za brakujące ogniwo polityki migracyjnej. Dotyczy on podróżnych z krajów trzecich, zwolnionych z obowiązku posiadania wiz. Jego główną zaletą ma być oszczędność czasu – decyzje pozytywne (mające stanowić ok. 95% wniosków) będą wydawane w ciągu zaledwie kilku minut i zapewnią 5-letnie prawo do wjazdu na terytorium Unii.
ETIAS, podobnie jak EES, jest systemem zautomatyzowanym. Po podaniu wymaganych danych (m.in. danych osobowych, dokumentu podróży i państwa członkowskiego planowanego pierwszego wjazdu) oraz wniesieniu opłaty w wysokości 5 euro wniosek zostaje przetworzony i skonfrontowany z bazami danych o bezpieczeństwie (m.in. SIS, Europolu i Interpolu). Dopiero skojarzenie danych powoduje przetworzenie ręczne przez jednostki krajowe ETIAS.
Istnienie systemu jest szczególnie istotne ze względu na skalę zjawiska. Obecnie z ruchu bezwizowego korzystać może ponad 1,4 miliarda osób, a w 2020 r. realny przepływ przez granice ma osiągnąć 39 mln osób – to tyle, co ludność Polski. Zachowanie bezpieczeństwa przy tak wzmożonym ruchu jest więc niewątpliwie kwestią kluczową, a automatyzacja procesu kontroli granicznej nie tylko skraca czas oczekiwania, ale i usprawni zarządzanie granicami.
Jak pisze dr Anna Kosińska z Katedry Prawa Unii Europejskiej KUL, ETIAS należy uznać sukces unijnego legislatora w zakresie kreowania spójnej i zrównoważonej polityki migracyjnej w dobie kryzysu i zagrożenia terrorystycznego. Z jednej strony nie pozwala on na budowanie radykalnej fortecy Europa, z drugiej wprowadza uzasadnioną kontrolę granic zewnętrznych.
Bramki na lotniskach: system ABC
Choć ręczna weryfikacja tożsamości osób przekraczających granicę wciąż zdaje się zdawać egzamin, to nie jest wolna od problemów. Pracownicy straży granicznej w ciągu paru chwil muszą bowiem określić, czy czekająca na odprawę osoba posiada przy sobie ważne dokumenty, czy są to faktycznie jej dokumenty i czy jest ona uprawniona do wjazdu na teren Unii Europejskiej. Jest to zadanie o tyle trudne, że w ostatnich latach coraz łatwiej o podrobienie dokumentów czy nawet podstawienie swojego sobowtóra.
Rozwiązaniem mogą być elektroniczne bramki, czyli system ABC (Automated Border Control – zautomatyzowana kontrola graniczna). Opiera się on o dane biometryczne, a więc m.in. odciski palców, system rozpoznawania twarzy czy tęczówki. To praktycznie całkowicie eliminuje ryzyko wpuszczenia za granicę niewłaściwej osoby, a jednocześnie znacznie odciąża strażników.
Systemy ABC różnią się między sobą, jednak można wyszczególnić kilka wspólnych elementów składających się na infrastrukturę:
fizyczne bramki (pojedyncze lub podwójne),
stanowisko monitoringu i kontroli obsługiwane przez pracownika,
elektroniczny czytnik dokumentów,
urządzenia do identyfikacji biometrycznej (np. kamera, czytnik odcisków palców).
W skład systemu wchodzą też urządzenia monitorujące oraz komputery z dostępem do Internetu. Dzięki temu możliwa jest synchronizacja danych z innymi systemami bezpieczeństwa.
Działanie systemu ABC w praktyce można prześledzić na poniższym filmie:
Rejestr azylantów: Eurodac
Azyl jest jednym z praw podstawowych, możliwym dzięki zapisom konwencji genewskiej. Udziela się go osobom uciekającym przed prześladowaniem lub poważną krzywdą. Ponieważ na terenie Unii Europejskiej obowiązuje swoboda przemieszczania się, niezbędna jest spójna polityka azylowa. Jednym z jej elementów jest system Eurodac.
Eurodac funkcjonuje od 2003 r. Jego działanie opiera się o bazę odcisków palców osób ubiegających się o azyl. Po kryzysie imigracyjnym wymagane jednak było zaktualizowanie tego narzędzia. Od lipca 2015 r. umożliwiono korzystanie z bazy krajowym siłom policyjnym i Europolowi. Wymagane jest jednak uprzednie sprawdzenie wszystkich dostępnych baz danych i ograniczenie wyszukiwania jedynie do przypadków najpoważniejszych przestępstw, takich jak zabójstwa i akty terroryzmu. Przed korzystaniem z Eurodac organy ścigania muszą też porównać odciski z danymi z systemu wizowego, o ile nie jest to niedozwolone. Eurodac jest więc w tym przypadku środkiem ostatecznym i nie może być wykorzystywany w sposób systematyczny. Uzyskanych danych nie można też przekazywać państwom trzecim.
W maju 2016 r. Komisja Europejska wystąpiła z projektem zmian mających usprawnić funkcjonowanie Eurodac. Oprócz odcisków palców wykorzystywane miałyby być również inne narzędzia biometryczne, m.in. rozpoznawanie twarzy i zdjęcia cyfrowe. Ma to być odpowiedź na problemy niektórych państw członkowskich przy pozyskiwaniu odcisków. Odciski pobierane mają być już od 6-latków, a wszystkie dane będą przechowywane przez 5 lat.
Drony
W obawie o bezpieczeństwo sięga się jednak również po środki znacznie bardziej zaawansowane niż tylko bazy danych. W grudniu 2015 r. Straż Graniczna wydała ponad 100 mln zł na sprzęt mający chronić wschodnią, zewnętrzną granicę Unii Europejskiej. Część z tych pieniędzy wykorzystano na zakup czterech dronów.
Drony pilnujące granic funkcjonują m.in. w Stanach Zjednoczonych, patrolując nie tylko głośną ostatnio granicę amerykańsko-meksykańską, ale również amerykańsko-kanadyjską – najdłuższą na świecie. Choć koszt ich eksploatacji jest wysoki (ponad 12 tysięcy dolarów na godzinę), to pozwalają na obserwację terenów trudno dostępnych dla zwykłych samolotów czy jednostek lądowych – np. terenów górskich. Często podnosi się jednak kwestię ich nieefektywności ekonomicznej. W USA koszt obsługi dronów to 60 mln dolarów rocznie, za to efekty to zaledwie udział w 2% aresztowań dokonanych przez patrole graniczne. Mimo to technologia wykorzystywana jest już od ponad 10 lat.
Zakup dronów przez Polskę wpisuje się w politykę unijną. W 2015 r. Francja, Włochy i Niemcy rozpoczęły badania nad europejskim programem dronów, mającym do 2025 r. zmniejszyć zależność od technologii izraelskiej i amerykańskiej. W kwietniu 2016 r. Komisja Europejska wyszła z planem floty dronów do monitorowania ruchu na granicach, jednak propozycja została skrytykowana przez rząd niemiecki, zwracający uwagę na nieefektywność takiego rozwiązania. Pod koniec roku Komisja ogłosiła jednak Europejski Plan Działań na Rzecz Obrony, którego częścią mają być właśnie drony, współpracujące m.in. z jednostkami morskimi.
Skanery
Swoboda przepływu osób i towarów między krajami Unii Europejskiej w znaczącym stopniu ułatwia działalność przemytniczą, zwłaszcza zważywszy na szybki rozwój technologii. Choć służby graniczne dwoją się i troją, terroryści często okazują się być krok naprzód. Ogromną rolę w ograniczeniu tego procederu mogą odgrywać skanery takie jak technologia UVEye.
UVEye skanuje podwozia przejeżdżających samochodów i w czasie rzeczywistym identyfikuje jakiekolwiek występujące w nich modyfikacje. Kamery tworzą kolorowy obraz 3D, dzięki czemu można zauważyć podejrzane elementy (nawet wielkości pamięci USB) lub zmiany w stosunku do wersji fabrycznej. UVEye pobiera też informacje z numeru rejestracyjnego pojazdu, takie jak dane właściciela czy jego obecność na listach potencjalnego zagrożenia. Cały proces trwa zaledwie trzy sekundy.
UVEye, co szczególnie istotne, nie działa w próżni: za jego pomocą można przesyłać dane również do innych systemów bezpieczeństwa.
Podsumowanie
Skuteczna kontrola graniczna jest jednym z kluczowych elementów systemu bezpieczeństwa Unii Europejskiej. Ostatnie lata pokazały, że dotychczasowe metody niekoniecznie sprawdzają się w przypadku zdarzeń takich jak kryzys migracyjny. Działania Komisji Europejskiej mają na celu rozwiązanie tego problemu poprzez automatyzację pewnych działań, stworzenie spójnej i kompleksowej polityki bezpieczeństwa oraz wykorzystanie nowoczesnych technologii (m.in. dronów i skanerów) do efektywniejszej kontroli osób i pojazdów przekraczających granice.
Na tle pozostałych klubów parlamentarnych ludowcy jawią się jako „starzy wyjadacze” polskiej polityki. Jest w tym sporo prawdy – PSL jako jedyne ugrupowanie w III RP zawsze miało swoją reprezentację w Sejmie. Pomimo zauważalnej zmiany pokoleniowej i objęcia stanowiska prezesa partii przez zaledwie 36-letniego Władysława Kosiniaka-Kamysza priorytety PSL-u pozostają w dużej mierze niezmienne.
Polskie Stronnictwo Ludowe może się pochwalić zdecydowanie najbogatszą historią ze wszystkich obecnie funkcjonujących, dużych ugrupowań politycznych. Choć PSL w obecnej formie działa od 1990 roku, to tradycja ruchu ludowego – do której partia nieustannie nawiązuje – sięga końcówki XIX wieku. Od momentu transformacji ustrojowej ugrupowanie trzykrotnie było częścią koalicji rządzącej: w latach 1993-1997 (z Sojuszem Lewicy Demokratycznej), 2001-2003 (z SLD i Unią Pracy) oraz 2007-2015 (z Platformą Obywatelską). W latach 1993-1995 urząd premiera pełnił od zawsze związany z PSL-em Waldemar Pawlak. Jak łatwo policzyć, partia miała realny wpływ na kierunek polskiej polityki przez co najmniej połowę okresu trwania III RP.
W wyborach w 2015 roku PSL „rzutem na taśmę” przekroczyło próg wyborczy, uzyskując w skali kraju wynik 5,13% głosów. Najsłabszy w historii wynik partii w wyborach parlamentarnych dał jej zaledwie 16 mandatów w Sejmie i jeden w Senacie. W obecnej kadencji Sejmu PSL nie otrzymało nawet możliwości wyznaczenia „swojego” wicemarszałka. Mandaty utracili tak dobrze rozpoznawalni i doświadczeni politycy jak wspomniany Waldemar Pawlak, Janusz Piechociński, Józef Zych czy Stanisław Żelichowski.
PSL zdążyło jednak wypracować sobie na polskiej scenie politycznej na tyle mocną pozycję, że głosu jego członków nie wypada lekceważyć. Tym bardziej, że siłą ludowców jest również „stan posiadania” we władzach samorządowych.
Czy bogata tradycja i doświadczenie na scenie politycznej wpływa na skuteczną realizację postulatów?
Światopogląd, kwestie obyczajowe
Tradycyjnie rozpoczynamy od spraw światopoglądowych. Oto priorytety i poglądy ludowców w tym obszarze.
Wsparcie rodzin – pomoc nie tylko finansowa
PSL docenia rolę rodziny w społeczeństwie, czego dowodem są propozycje i konkretne działania dedykowane polskim rodzinom. W koalicyjnym rządzie PO-PSL w latach 2011-2015 obecny lider ludowców, Władysław Kosiniak-Kamysz, stał na czele resortu pracy i polityki społecznej. W programie PSL z 2015 roku zatytułowanym „Deklaracja wyborcza” opisano osiągnięcia rządu w dziedzinie polityki prorodzinnej: stały wzrost wydatków (z 32 miliardów w 2011 roku do 36 miliardów w roku 2013), wydłużenie płatnego urlopu rodzicielskiego do 52 tygodni oraz wprowadzenie 2-tygodniowego urlopu ojcowskiego.
Jednym z istotniejszych posunięć współtworzonego przez PSL rządu było wprowadzenie tzw. kosiniakowego – świadczenia w wysokości 1000 złotych miesięcznie, które od 2016 roku jest wypłacane rodzicom niekorzystającym z płatnego urlopu rodzicielskiego. Przysługuje ono przez rok od urodzenia dziecka.
Inne przejawy aktywności PSL-u w obszarze polityki socjalnej to wprowadzenie przez wspomniany rząd Karty Dużej Rodziny, budowa dziennych domów pobytu dla seniorów oraz zwiększenie liczby żłobków i klubów dziecięcych (z 373 w 2007 do niemal 3000 w 2015 roku). W programie czytamy:
Na ten cel w ostatnich latach przeznaczono kwotę 3,5 mld zł. Równocześnie na dofinansowanie przedszkoli (21,5 tys. placówek dla prawie 1,3 mln dzieci) tylko w 2013 roku wydatkowano kwotę 9 mld zł. W trakcie tej kadencji, po raz pierwszy w historii, samorządy dostały dofinansowanie na prowadzenie przedszkoli. Realizowana jest zasada gwarancji przedszkoli za złotówkę.
Ludowcy zgłaszali swoje pomysły także w tej kadencji. W marcu zaproponowali skrócenie o godzinę czasu pracy jednemu z rodziców dziecka poniżej 10 roku życia (miałoby się to odbywać bez wpływu na wysokość wynagrodzenia).
Członkowie PSL-u przyjmują jednak dość krytyczne stanowisko wobec rządowego programu „500 plus”. Jej lider podkreśla, że polityka prorodzinna nie może opierać się wyłącznie na tego typu wsparciu. Kosiniak-Kamysz proponuje zmiany w programie dotyczące kryteriów przyznawania świadczeń.
Ja wolę, żeby mama samotnie wychowująca córkę, zarabiająca 1620 zł dostała 500 plus, a nie ta osoba, która zarabia 20 tys. zł co miesiąc na rękę, bo to jest kompletnie bez sensu. Wspieramy tych, którzy mają naprawdę bardzo dużo, a ani kwotą wolną od podatku, ani 500 plus nie dajemy [wsparcia – red.] mamie samotnie wychowującej dzieci. To jest niesprawiedliwe w tym programie
– powiedział na antenie Polskiego Radia.
Patriotyzm od pokoleń
PSL deklaruje w programie, że najważniejszym celem jego członków jest „pomyślność Polski i jej obywateli”. Ugrupowanie bardzo często odnosi się do tradycji ruchu ludowego, przypominając o jego roli w budowaniu niepodległego państwa polskiego:
Polskie Stronnictwo Ludowe ma już 120-letnie tradycje. Ruch ludowy zrodził się ze społecznych aspiracji i potrzeb. […] Ruch ludowy na przełomie XIX i XX wieku wprowadził mieszkańców wsi do życia społeczno-politycznego i gospodarczego. Przykładem patriotyzmu jest znaczący udział mieszkańców wsi w Bitwie Warszawskiej (1920). Odpowiadając na apel premiera Wincentego Witosa, przyczynili się do zwycięstwa i obrony wolności i suwerenności ówczesnej Polski, a zapewne i Europy. Podczas II wojny światowej ruch ludowy stworzył, drugą co do wielkości, zorganizowaną siłę zbrojną – Bataliony Chłopskie. W latach 1945-1947, pod wodzą Stanisława Mikołajczyka, ludowcy podjęli walkę o wolność i demokrację.
Dowodem na przywiązanie ludowców do wartości patriotycznych niech będzie filmik opublikowany przez PSL Mazowsze z okazji Święta Niepodległości w 2014 roku. „Patriotyzm od pokoleń” – głosi plansza kończąca spot.
Relacje państwo-Kościół
Członkowie PSL-u wyrażają szacunek i uznanie dla roli Kościoła katolickiego w Polsce. Stosunek ludowców do Kościoła dobrze oddaje wypowiedź posła Piotra Zgorzelskiego, który w 2015 roku na przedwyborczej debacie w Płocku powiedział:
Wyjdę od definicji – Kościół to wspólnota ludzi ochrzczonych. W Polsce blisko 90 proc. deklaruje przynależność do Kościoła katolickiego, dlatego uważamy, że przez swoje instytucje, narzędzia, listy duszpasterskie może on i powinien zabierać głos w sprawach ważnych dla kraju. Posłowie powinni odwoływać się do Ewangelii brać pod uwagę głos Kościoła, o ile deklarują do niego przynależność.
PSL nie tylko nie opowiada się za rozdziałem Kościoła od państwa, ale także docenia jego zaangażowanie w debatę publiczną. Po wydaniu przez Konferencję Episkopatu Polski dokumentu potępiającego nacjonalizm jako „wypaczenie idei chrześcijańskiego patriotyzmu” Kosiniak-Kamysz wyraził satysfakcję, że „Kościół mówi językiem PSL”. Znamienny był również jego apel o to, by Kościół był jednym z mediatorów w sporze wokół Trybunału Konstytucyjnego, co nie spotkało się ze zrozumieniem reszty opozycji.
In vitro – unikanie jednoznacznego stanowiska
Ludowcy unikają zajmowania twardego stanowiska w kwestiach natury światopoglądowej takich jak in vitro czy aborcja. Podczas sejmowych głosowań dotyczących spraw „wrażliwych” i budzących tradycyjnie spore emocje, w klubie PSL-u zwykle nie obowiązuje dyscyplina partyjna. Jednoznacznych deklaracji poglądów próżno szukać także w programie partii.
Przykładem jest spór o finansowe wsparcie dla par zainteresowanych metodą zapłodnienia pozaustrojowego. Przypomnijmy, że ludowcy byli koalicjantem w rządzie, który wprowadził program dofinansowywania in vitro z budżetu. Nie oznacza to jednak, że w szeregach PSL-u panowała wówczas jednomyślna zgoda na propozycje Platformy. Podczas głosowania nad przyjęciem programu głosy ludowców rozkładały się niemal po równo: 17 posłów było za, 16 – przeciw, a 4 wstrzymało się od głosu. W Senacie Andżelika Możdżanowska i Józef Zając proponowali, by finansowaniem metody objąć wyłącznie małżeństwa. Poprawkę jednak odrzucono.
Kwestia in vitro powróciła w bieżącej kadencji – rządzące Prawo i Sprawiedliwość zgłosiło do Sejmu projekt nowelizacji, który zakładał wzmocnienie ochrony zarodka (chodziło głównie o możliwość tworzenia podczas jednej procedury tylko jednego zarodka i konieczność jego wykorzystania w ciągu 72 godzin). Lider PSL-u krytykował wówczas partię rządzącą:
Zaprezentowana dzisiaj ustawa nie jest doskonała. […] Pytanie, czy zgłoszony projekt może ewoluować w bardzo daleko idącym kierunku. Ten, który został zaprezentowany jest trudny do przyjęcia.
W przypadku tego projektu posłów PSL-u również nie obowiązywała dyscyplina partyjna. Przeciwnych jego odrzuceniu w pierwszym czytaniu było dwóch posłów ugrupowania: Eugeniusz Kłopotek i Marek Sawicki.
Poparcie dla kompromisu w sprawie aborcji
Dyscyplina partyjna nie obowiązywała w szeregach partii także w przypadku głosowań nad projektami dotyczącymi prawa do aborcji. W ubiegłym roku 8 z 14 obecnych na sali plenarnej posłów PSL-u zagłosowało przeciwko odrzuceniu w pierwszym czytaniu projektu wprowadzającego bezwzględny zakaz aborcji. Inny projekt – tym razem liberalizujący przepisy – spotkał się z podobnym (czyli dość niejednoznacznym) przyjęciem ludowców. Część posłów PSL-u poparła dalsze prace nad projektami głównie dlatego, że były to projekty obywatelskie.
Rzecznik klubu Jakub Stefaniak zdradził, że partia „generalnie popiera obecny stan prawny” i opowiada się za utrzymaniem obowiązującego tzw. kompromisu aborcyjnego. Zasugerował też, że „pewne środowiska chcą na temacie aborcji zaistnieć politycznie”.
Sprzeciw wobec związków partnerskich i małżeństw jednopłciowych
Ludowcy dość zgodnie odrzucili za to propozycję wprowadzenia instytucji związku partnerskiego. Gdy w 2013 roku Sejm debatował nad trzema projektami regulującymi tę kwestię (autorami projektów były kluby Platformy Obywatelskiej, Sojuszu Lewicy Demokratycznej i Ruchu Palikota), niemal wszyscy posłowie PSL-u zagłosowali za ich odrzuceniem. Jedynie Janusz Piechociński poparł dalsze prace nad projektem ustawy autorstwa SLD, a dwóch innych posłów wstrzymało się od głosowania w przypadku projektów PO i Ruchu Palikota.
O ile w kwestii in vitro i aborcji może istnieć pewna rozbieżność w poglądach poszczególnych członków partii, o tyle stosunek ugrupowania do postulatu legalizacji małżeństw homoseksualnych jest klarowny – ludowcy sprzeciwiają się zmianom obecnie funkcjonującej w prawie definicji małżeństwa jako związku kobiety i mężczyzny, a tym bardziej możliwości adopcji dzieci przez homoseksualne pary.
W życiu nie podniosę ręki za tym, by pary homoseksualne mogły adoptować dzieci. Dziecko ma się wychowywać w normalnej rodzinie
– mówił w 2012 roku poseł PSL-u Eugeniusz Kłopotek.
Takie stanowisko nie może dziwić, jeśli weźmiemy pod uwagę wyniki sondażu przeprowadzonego niedawno przez Ipsos. Okazuje się, że z definicją małżeństwa jako związku kobiety i mężczyzny zgadza się 95% wyborców Prawa i Sprawiedliwości, 89% wyborców Kukiz’15 i… 100% wyborców PSL-u. Twarde stanowisko ludowców w tej sprawie stanowi więc odzwierciedlenie poglądów ich elektoratu.
Gospodarka, podatki, biurokracja
Co proponuje PSL w dziedzinie polityki gospodarczej? Co udało im się dotychczas osiągnąć?
Społeczna gospodarka rynkowa
W programie partia deklaruje poparcie dla modelu społecznej gospodarki rynkowej:
Budowa dobrego państwa wymaga korekty dotychczasowej strategii jego rozwoju. Opowiadamy się za zapisanym w Konstytucji modelem społecznej gospodarki rynkowej. Obecna polityka rozwoju, oparta o anglosaski model liberalizmu, spowodowała dysproporcje, które nie tylko są nieakceptowalne społecznie, lecz także antyrozwojowe. Stanowi to także źródło bezrobocia oraz wielu patologii społecznych.
Dalej zaznaczono, że „wolny rynek nie jest w stanie samodzielnie uregulować całego życia społeczno-gospodarczego”. PSL nie postuluje porzucenia wolnorynkowego modelu gospodarki, ale chce go „wspomagać” celowymi programami społecznymi.
Rozwój rolnictwa leży w interesie całego kraju
Priorytetem PSL-u jest rzecz jasna reprezentowanie interesów mieszkańców wsi i rolników.
PSL konsekwentnie walczy o poprawę warunków życia mieszkańców wsi i działalności rolniczej polskich rodzin. Rozwój wsi i rolnictwa leży w interesie całego kraju, ponieważ stanowi realizację zasady zrównoważonego rozwoju, tworzy podstawę dla bezpieczeństwa żywnościowego, a także siły i stabilizacji ekonomicznej państwa
– napisano w programie.
Ludowcy chwalą się osiągnięciami w tej dziedzinie. Wymieniają m.in.:
Utrzymanie odrębnego systemu zabezpieczenia społecznego rolników (KRUS-u).
„Sprawne i pełne wykorzystanie” środków unijnych (w latach 2007-2013 rolnicy otrzymali w sumie 15,3 miliarda euro z tytułu dopłat bezpośrednich; niemal drugie tyle, także z funduszy unijnych, przeznaczono na rozwój obszarów wiejskich).
Wynegocjowanie korzystnych warunków finansowania rolnictwa z UE na lata 2014-2020,
Poprawa jakości życia na wsi – powstanie wodociągów i kanalizacji, budowa i remonty świetlic, domów kultury i obiektów sportowych.
PSL zwraca uwagę na tzw. bezpieczeństwo żywnościowe, szczególnie istotne z punktu widzenia interesu rolników:
Poziom bezpieczeństwa żywnościowego jest określany stanem rolnictwa. Jakość żywności i wyżywienia decyduje o zdrowiu i kondycji społeczeństwa. Sektor rolny, oparty głównie na biologicznej produkcji roślinnej i zwierzęcej, jest uzależniony od warunków pogodowych, co wpływa na wahania w poziomie produkcji, a tym samym na sytuację rynkową, ceny i dochodowość.
W kwestii rolnictwa ludowcy doceniają Wspólną Politykę Rolną UE, która – ich zdaniem – służy stabilności i „tworzenia odpowiednich warunków rozwojowych”.
Zrównoważony rozwój i ochrona środowiska
Ludowcy postulują „zrównoważony rozwój” gospodarczy, tzn. taki, który stanie się udziałem wszystkich regionów kraju i nie zostanie osiągnięty kosztem degradacji środowiska:
Zrównoważony rozwój musi oznaczać spełnienie wymogów związanych z ochroną i zachowaniem dziedzictwa naturalnego, które powinniśmy przekazać kolejnym pokoleniom.
PSL postuluje poświęcenie większej niż dotychczas uwagi kwestiom związanym z zanieczyszczeniem powietrza i gleby, a także rozpoczęcie inwestycji umożliwiających „racjonalne gospodarowanie wodą”.
Ze sprzeciwem ludowców spotkało się kontrowersyjne „Lex Szyszko”. W odpowiedzi na nowe przepisy dotyczące prawa do wycinki drzew PSL przeprowadził akcję społeczną, w ramach której jego działacze rozdawali drzewka mieszkańcom polskich miast.
Polacy faktycznie chcą chronić środowisko i PiS-owska „masakra piłą mechaniczną”, która przeszła w ostatnich tygodniach przez nasz kraj, jednak podziałała mocno na wyobraźnię
– mówił wówczas Miłosz Motyka, szef Forum Młodych Ludowców.
Priorytety dla gospodarki: wsparcie przedsiębiorczości i poprawa na rynku pracy
W programie sporo miejsca poświęcono przedsiębiorcom i deklarowanej chęci wspierania przedsiębiorczości. Również w tym kontekście zwrócono uwagę na znaczenie funduszy europejskich w rozwój polskiej gospodarki. Ugrupowanie postuluje wsparcie finansowe przedsiębiorców, usuwanie zbędnych barier administracyjnych, wprowadzenie „lepszych regulacji prawnych” oraz ochronę interesów polskich przedsiębiorców (m.in. poprzez zapewnienie równych warunków funkcjonowania w konkurencji z zagranicznymi firmami). Szczególne wsparcie państwa – zdaniem ludowców – powinno przysługiwać małym i średnim przedsiębiorcom, gdyż to oni tworzą w Polsce najwięcej miejsc pracy.
Partia przypomniała o konkretnych działaniach w dziedzinie promocji przedsiębiorczości, m.in. przyjęciu drogą zaproponowanej przez ludowców ustawy zasady rozstrzygania wątpliwości podatkowych na korzyść podatnika. Za czasów koalicji PO-PSL resort gospodarki (z Januszem Piechocińskim na czele) stanął w obronie kredytobiorców zadłużonych w obcych walutach. Z jego inicjatywy przyjęto ustawę obniżającą koszt doliczanych przez banki spreadów. PSL deklaruje ponadto solidarność z „frankowiczami”:
PSL opowiedziało się za definitywnym rozwiązaniem kwestii poszkodowanych kredytobiorców – kredytów hipotecznych, denominowanych w walutach obcych (m.in. tzw. frankowicze) – przez ustawowe określenie kosztów tego rozwiązania w 90% obciążających banki, a kredytobiorców tylko w 10%.
Równie istotna jest dla ludowców naprawa rynku pracy. Partia chce dążyć przede wszystkim do poprawy warunków pracy oraz zwiększenia wysokości wynagrodzeń.
W zeszłym roku PSL zaproponował własny projekt ustawy podwyższający kwotę zwolnioną z opodatkowania do 8 tysięcy złotych. Projekt zakładał ponadto, że budżet państwa zniweluje straty poniesione z tego tytułu przez samorządy. Ostatecznie zwyciężyła jednak propozycja forsowana przez partię rządzącą.
Za wiekiem emerytalnym na poziomie 67 lat, z wyjątkiem rolników
W 2012 PSL zgodziło się z koalicjantem co do tego, że podniesienie wieku emerytalnego do 67 lat dla kobiet i mężczyzn jest konieczne. Posłowie partii nie do końca byli jednak zadowoleni ze szczegółów propozycji Platformy Obywatelskiej. Bezskutecznie próbowali przeforsować swoje propozycje, m.in. reformę dwuetapową (początkowe podwyższenie wieku emerytalnego do 67 dla mężczyzn i 62 dla kobiet) oraz zapewnienie kobietom możliwości przejścia na emeryturę o 3 lata wcześniej za każde dziecko (w sumie nie więcej niż 9 lat). Udało się za to wywalczyć prawo do przejścia na wcześniejszą emeryturę dla rolników – ustalono wiek 55 lat dla kobiet i 60 dla mężczyzn pod warunkiem 30 lat odprowadzania składek. Rolnicy mieli zyskać te uprawnienia aż do końca 2017 roku.
Wszystko zmieniło się w ubiegłym roku, gdy partia rządząca przegłosowała powrót do poprzedniego wieku emerytalnego. Ludowcy krytykowali prezydencki projekt także za to, że w istocie oznaczał on dla rolników nie obniżenie, a podwyższenie wieku uprawniającego do przejścia na emeryturę.
Żądamy dzisiaj i apelujemy do PiS-u, żeby utrzymał wiek emerytalny dla rolników, który umożliwia im godne przejście na emeryturę, który umożliwia im dobrą pracę, ale też rzetelny później odpoczynek
– mówił szef PSL-u.
Szef PSL-u argumentował konieczność niższego wieku emerytalnego dla rolników tym, że statystycznie żyją oni krócej niż mieszkańcy miast.
PSL nie zapomina też o tych, którzy świadczenia emerytalne już pobierają. W kwietniu ludowcy przedstawili propozycję, by emeryci byli zwolnieni z płacenia podatków i składek:
Podatki od seniorów państwo zabrało, teraz niech da im emeryturę. Takie zastosowanie mechanizmu zwalniającego z podatku jest dzisiaj najprostszym krokiem i bardzo pomoże tym, którzy mają niskie świadczenia.
– tłumaczył Kosiniak-Kamysz.
Model władzy, ustrój, relacje z UE
Czy – zdaniem ludowców – ustrój wymaga zmian? Jak poprawić sytuację w publicznej służbie zdrowia i edukacji? Jak PSL postrzega polskie członkostwo w UE?
Samorząd i organizacje społeczne podstawą społeczeństwa obywatelskiego
W kwestii ustroju państwa najgłośniej wyrażanym przez ludowców postulatem jest stałe wzmacnianie władzy samorządowej. To właśnie we wspólnotach lokalnych PSL upatruje „jedną z najlepszych form budowania społeczeństwa obywatelskiego”. W programie zaznaczono:
Samorządy nadal wymagają wsparcia i ułatwień ze strony państwa. Nie można przekazywać im kolejnych kompetencji i obowiązków, bez zapewnienia źródeł ich finansowania. […] Dobre funkcjonowanie i wzajemna współpraca samorządów między sobą i z rządem są najlepszym sposobem realizacji idei zrównoważonego rozwoju i budowy społeczeństwa zintegrowanego, funkcjonowania wszelkiego rodzaju wspólnot, które wzmacniają nasze życie społeczno-gospodarcze i kulturowe.
W kontekście samorządów także pada nawiązanie do funduszy unijnych. PSL zwraca uwagę, że znaczenie lokalnych władz zwiększyło się wraz z możliwością wykorzystywania przez nie środków płynących z Brukseli. Co więcej, ludowcy chwalą samorządy za racjonalne gospodarowanie tymi środkami, wskazując, że „zbyt wiele środków przeznaczonych na programy miękkie, szkoleniowe, to wynik niewłaściwego planowania na szczeblu krajowym i unijnym”.
PSL jednoznacznie skrytykował partię rządzącą za planowane wprowadzenie dwukadencyjności wstecznej w wyborach na prezydenta miasta, burmistrza i wójta. Z podobną reakcją ludowców spotkało się uchwalenie nowelizacji ustawy ingerującej w sposób wyboru prezesów regionalnych izb obrachunkowych. RIO to instytucja kontrolująca wydatki samorządów, a zgodnie z nowelizacją jego prezesa ma powoływać i odwoływać premier.
Powstała nowa policja polityczna, ale ukierunkowana na samorząd. Do tej pory RIO badały wydatki samorządu pod względem prawnym. Teraz będą również badać pod względem celowości. Tak naprawdę można zakwestionować wszystko, każdy jeden zakup, każdą jedną inwestycję
– komentował poseł PSL-u Paweł Bejda.
Kosiniak-Kamysz nazwał politykę PiS-u w tej dziedzinie „rozbiorem Polski samorządowej”, dodając, że PSL nigdy nie zgodzi się na centralizację państwa.
Dobre prawo i przyjazne państwo
„Chcemy dobrego stanowienia prawa i właściwego funkcjonowania instytucji wymiaru sprawiedliwości, które są podstawą państwa przyjaznego dla obywateli” – w ten sposób ludowcy określili w programie swoje podejście do kwestii sądownictwa. „Dobre” prawo to – ich zdaniem – takie, które jest zgodne z regułami konstytucyjnymi, przejrzyste i pozbawione nadmiaru regulacji. Nieco dalej określono, czym dla członków PSL-u jest „przyjazne państwo”:
Przyjazne państwo nie wkracza w sferę wolności i praw obywatelskich, gdy nie jest to konieczne dla bezpieczeństwa kraju. Jednocześnie gwarantuje skuteczną egzekucję tych praw m.in. poprzez zapewnienie nieodpłatnej pomocy prawnej dla najbiedniejszych.
W dziedzinie wymiaru sprawiedliwości PSL postuluje m.in. reformę usprawniającą przebieg postępowań sądowych oraz niezależność i odpolitycznienie Prokuratury. W Sejmie obecnej kadencji partia głośno krytykowała poczynania PiS-u ingerujące w sposób funkcjonowania władzy sądowniczej: połącznie funkcji Ministra Sprawiedliwości i Prokuratora Generalnego oraz proponowane zmiany w sposobie wyboru członków Krajowej Rady Sądownictwa i w ustawie o sądach powszechnych.
Forsowane przez rząd PiS projekty zmian w ustawie o ustroju sądów powszechnych godzi w niezawisłość sędziów. […] To kolejny dowód na to, że obecna większość sejmowa chce podporządkować sobie całe państwo
– ostrzegał poseł Krzysztof Paszyk.
PSL – wspólnie z PO i Nowoczesną – oskarżało partię rządzącą o wywołanie chaosu w Trybunale Konstytucyjnym. Ludowcy zaproponowali nawet własny projekt ustawy, która miałaby zażegnać kryzys w TK. Projekt zakładał przejście w stan spoczynku sześciu sędziów, o których zasadność wyboru trwa spór i wybór w ich miejsce nowych sędziów (przez Sejm większością 2/3 głosów).
Służba zdrowia – większe nakłady, wyższe wynagrodzenia pielęgniarek
PSL opowiada się za zwiększeniem nakładów na służbę zdrowia. Zaznacza, że za rządów koalicji PO-PSL znacząco wzrosły środki przeznaczane na system opieki zdrowotnej. Mimo to, jak przyznają ludowcy w programie, wciąż wymaga on zmian:
W polityce zdrowotnej, pomimo ciągłego procesu reform, skala problemów do rozwiązania jest nadal wyjątkowo duża. Opowiadamy się za wzrostem składki na ubezpieczenie zdrowotne, z jednoczesnym wprowadzaniem instrumentów poprawiających jakość usług i obniżających koszty niektórych z nich. […] Należy poprawić zarządzanie w całym systemie i zwiększyć efektywność wykorzystania środków. Konieczne jest wprowadzenie od najmłodszych lat powszechnej profilaktyki zdrowia oraz zabezpieczenie opieki zdrowotnej dla starzejącego się społeczeństwa.
PSL sprzeciwia się prywatyzacji „najbardziej intratnych obszarów” opieki zdrowotnej. W ubiegłym roku partia przedstawiła pakiet propozycji nazwany „Paktem dla zdrowia”. Jego najistotniejsze punkty to:
Zwiększenie wydatków na służbę zdrowia do z 6,5 do 9% PKB.
Powiązanie wynagrodzenia pielęgniarek z zarobkami lekarzy (docelowo pielęgniarki miałyby zarabiać co najmniej 60% tego, co lekarze).
Lepsze wykorzystanie potencjału polskich placówek do leczenia obywateli innych państw w ramach tzw. turystyki medycznej.
Popularyzacja (we współpracy z samorządami, organizacjami pozarządowymi, lekarzami rodzinnymi i rodzicami) aktywności fizycznej i zdrowego trybu życia wśród dzieci i młodzieży.
Edukacja – odbudowa szkolnictwa zawodowego, ciepły posiłek dla każdego ucznia
W programie PSL-u dostrzeżono potrzebę zmian w systemie edukacji dedykowanych podnoszeniu jakości kształcenia i wyrównywaniu szans. Partia proponuje przeprowadzenie szerokiej dyskusji i przeprowadzenie na jej podstawie najpilniejszych reform. Szczególnie istotne z punktu widzenia członków partii jest „odbudowa szkolnictwa zawodowego i zapewnienie mu odpowiedniej pozycji w systemie kształcenia”.
Ostatni z postulatów został powtórzony podczas ubiegłorocznej Konferencji Edukacyjnej w Sejmie zorganizowanej właśnie przez PSL we współpracy z samorządowcami. Nauczanie w szkołach zawodowych miałoby się odbywać w systemie dualnym (2 dni nauki i 3 dni płatnych praktyk). Oprócz tego mówiło się o zwiększeniu wydatków na system oświaty do 6% PKB (z obecnych niespełna 5%), ograniczeniu liczby uczniów w klasach do 20 oraz zapewnieniu każdemu uczniowi ciepłego posiłku (niezależnie od sytuacji materialnej). Potępiono przeforsowaną przez rząd likwidację gimnazjów i obojętność partii rządzącej wobec samorządów, które na budowę nowoczesnych szkół gimnazjalnych wzięły olbrzymie kredyty.
Postulat dotyczący posiłków został przez rząd zrealizowany – od roku szkolnego 2018/2019 uczniowie będą mieli zapewnione obiady. Ludowcy domagają się uznania przez rząd, że to właśnie PSL jest autorem tego pomysłu.
Dobrze, że PiS chce realizować dobre pomysły PSL. Jednak zwykła przyzwoitość wymaga, aby podać autora tej propozycji. Szczególnie minister edukacji powinna dawać przykład, że ściąganie czy plagiat to zła forma aktywności
– komentował Kosiniak-Kamysz.
Polityka obronna – unowocześnienie armii
Ugrupowanie postuluje modernizację polskiej armii oraz zwiększenie liczby zawodowych żołnierzy przy jednoczesnym zwiększeniu znaczenia obrony cywilnej. Za fundament bezpieczeństwa ludowcy uznają członkostwo Polski w NATO:
Rozwój i unowocześnienie przemysłu obronnego są elementami prorozwojowymi naszej gospodarki, źródłami nowych rozwiązań technicznych i innowacyjnych, które następnie są transferowane do innych działów gospodarki. Wzrost i utrzymanie nakładów na obronność są argumentami zachęcającymi do budowy infrastruktury NATO-wskiej i zwiększenia zaangażowania Sojuszu w naszym kraju. To wyjątkowo ważne dla wzmocnienia naszej obronności.
W 2014 roku posłowie PSL zgłosili projekt, w którym proponowali, aby 70% kwoty wydawanej przez Ministerstwo Obrony Narodowej na modernizację wojska trafiało do polskich zakładów obronnych. Miałoby to ograniczyć skalę zakupów broni i wyposażenia wojskowego za granicą.
Polityka zagraniczna i relacje z UE
Partia mocno akcentuje korzyści płynące z członkostwa Polski w Unii Europejskiej, w szczególności możliwość uczestnictwa w podziale środków unijnych. Choć w programie nie poświęcono osobnej części na kwestię integracji, to w wielu miejscach odnajdujemy dowody na proeuropejski charakter ugrupowania. Ludowcy przekonują, że pozycja Polski w UE jest mocna, choć należy dołożyć większych starań wzmacniających współpracę pomiędzy krajami naszego regionu Europy:
W polityce zewnętrznej stajemy się krajem o pozycji adekwatnej do naszej wielkości i potencjału gospodarczego. Awansowaliśmy do grona podmiotów liczących się w UE […]. Z drugiej jednak strony, nie udało nam się stworzyć większego współdziałania krajów Europy Środkowo-Wschodniej.
Były wicepremier i minister rolnictwa z PSL-u (obecnie europoseł) Jarosław Kalinowski, który aktywnie uczestniczył w negocjacjach dotyczących polskiego członkostwa w UE, stwierdził po marcowym szczycie w Rzymie, że Unia stanowi dla Polski „strefę bezpieczeństwa i rozwoju”.
Z drugiej strony, ludowcy nie są wobec UE bezkrytyczni. „UE należy naprawiać. Za dużo było biurokracji, za mało wartości” – czytamy na stronie internetowej PSL-u, choć w tym samym tekście ludowcy wyrazili sprzeciw wobec propozycji tworzenia nowego traktatu europejskiego, który miałby zastąpić obecnie obowiązujący Traktat z Lizbony.
PSL zaleca ostrożność w kwestii przyjęcia przez Polskę waluty euro. Oto, co na ten temat powiedział ostatni kandydat tej partii na prezydenta Adam Jarubas:
Generalnie jestem sceptyczny takim scenariuszom, które zakładają jakąś ambicję za wszelką cenę. Powinniśmy dążyć do wprowadzenia wspólnej waluty, ale polska gospodarka musi być na to gotowa. Trudno mi prognozować, czy to będzie rok 2018, 2019 czy 2020. Generalnie jestem za, ale tutaj powinniśmy być bardzo ostrożni.
W okresie, gdy PSL współtworzyło rząd z PO, to właśnie ludowcy studzili zapał polityków Platformy w tej sprawie. Waldemar Pawlak oświadczył nawet w 2010 roku, że pozostanie poza strefą euro pozytywnie wpłynęło na konkurencyjność polskiej gospodarki. Stosunek PSL-u do przyjęcia europejskiej waluty jest zatem dość niejednoznaczny.
Podsumowanie
PSL, pomimo słabego wyniku w ostatnich wyborach, zajmuje ważne miejsce na polskiej scenie politycznej. Ani przejście z koalicji do opozycji, ani utrata mandatów przez kilku najbardziej doświadczonych parlamentarzystów nie sprawiły, że ludowcy stracili motywację do działania. Wręcz przeciwnie – w swojej aktywności nie ograniczają się oni wyłącznie do krytykowania rządu, proponując także własne rozwiązania.
Jak na zaledwie kilkunastoosobowy klub PSL działa dość sprawnie. Skupia się na swoich priorytetach – polityce socjalnej, rozwoju wsi, ochronie środowiska i walce o interes samorządów – unikając zaangażowania w spory światopoglądowe, które w polskiej rzeczywistości prowadzą raczej do pogłębiania konfliktów.
Program PSL-u, zwłaszcza w obszarze wsparcia rodzin, służby zdrowia i edukacji, zakłada dość istotne zwiększenie wydatków publicznych. To zaś budzi uzasadnione obawy związane z ewentualną koniecznością zwiększenia wpływów budżetowych. Biorąc pod uwagę, że ludowcy nie akcentują w swoim programie kwestii podatkowych, wydaje się, że rozważyliby oni podwyżkę podatków w imię realizacji swoich planów dotyczących wskazanych dziedzin.
Prezes ugrupowania, Władysław Kosiniak-Kamysz, oprócz młodego wieku wyróżnia się spokojem i dobrym przygotowaniem merytorycznym. Dla ludowców może on być nadzieją na zerwanie z dotychczasowym wizerunkiem ugrupowania jako partii, której zależy głównie na obsadzaniu swoimi ludźmi intratnych stanowisk.
Wizerunek jest zresztą tym, co zdecydowanie przeszkadza PSL-owi w zyskaniu szerszego poparcia, zwłaszcza wśród mieszkańców miast. Ostatnie sondaże wskazują na to, że w kolejnych wyborach partia prawdopodobnie znów będzie balansować na granicy progu wyborczego. Ludowcy muszą więc dołożyć wszelkich starań by podtrzymać tradycję i ponownie wprowadzić do Sejmu swoich przedstawicieli.
Coraz więcej mówi się o niebezpieczeństwach związanych ze szczepieniami ochronnymi. Tzw. ruchy antyszczepionkowe rosną w siłę, a przywoływane przez nich argumenty i konkretne przypadki wzbudzają wśród niektórych rodziców prawdziwe przerażenie. Choć obawy przeciwników obowiązkowych szczepień są często irracjonalne i zdecydowanie przesadzone, to warto zadać pytanie: czy szczepionki są absolutnie bezpieczne?
Wzięliśmy pod lupę kilka popularnych hipotez stawianych przez ruchy antyszczepionkowe – od bezpieczeństwa samych szczepień poprzez ich skuteczność aż do przepisów obowiązujących w krajach Europy. Poniżej przedstawiamy 10 mitów i faktów na temat szczepionek.
Postulaty ruchów antyszczepionkowych nie są jednorodne. Mogą one przybierać m.in. następujące formy:
szczepionki nie działają, są nieskuteczne, a nawet groźne i istnieją tylko dla dobra lobby farmaceutycznego,
obecnie w krajach rozwiniętych nie istnieje zagrożenie epidemiologiczne (wynika to z poprawy ogólnych warunki życia, higieny i sposobów żywienia), a więc nie ma sensu się szczepić,
szczepionki powinny być dobrowolne (obowiązkowość szczepień godzi w wolność jednostki),
dziecko powinno mieć opracowany indywidualny program szczepień, w zależności od swojego stanu zdrowia,
noworodki nie powinny być szczepione (z wyjątkiem grup ryzyka),
można zrezygnować z niektórych szczepień lub typów szczepień,
szczepienia obarczone są wysokim ryzykiem wystąpienia powikłań, większym niż ryzyko wystąpienia równie poważnych powikłań po rzeczywistej chorobie,
substancje pomocnicze (np. rtęć) zawarte w niektórych szczepionkach są szkodliwe,
powinien zostać stworzony system monitorowania stanu zdrowia dziecka po szczepieniu,
powinien zostać stworzenia fundusz odszkodowań dla osób/rodzin dotkniętych NOP.
FAKT: Szczepienia mogą wywoływać niepożądane objawy (NOP)
Ponieważ szczepionki zawierają w swoim składzie żywe lub zabite drobnoustroje, zdarza się czasem, że po ich podaniu występują tzw. NOP – niepożądane odczyny poszczepienne. Najczęściej jest to gorączka lub zaczerwienienie w miejscu wkłucia. NOP to skutek reakcji układu odpornościowego na podane w szczepionce bakterie i wirusy lub ich fragmenty – zwykle trwają do paru dni i mają łagodny przebieg. Jest to więc zjawisko całkowicie normalne, choć jego brak wcale nie świadczy o nieskuteczności szczepienia.
Bardzo rzadko dochodzi do sytuacji, kiedy szczepionki powodują poważniejsze NOP, takie jak wysoka gorączka, zaburzenia przytomności czy zmniejszone napięcie mięśni (w 2015 r. stwierdzono 3 odczyny ciężkie – stanowią one 0,1% wszystkich NOP-ów). W dalszym ciągu jednak nie oznacza to, że szczepienie jest „złe” – problemem może być np. nadwrażliwość na niektóre jego składniki. Często też zbieżność objawów z przyjęciem szczepionki jest całkowicie przypadkowa.
Trzeba też zdawać sobie sprawę, że nie każda reakcja na szczepienie to NOP. Obrzęk często wynika nie z podania szczepionki, a z faktu samego wkłucia się w skórę. Niektórzy eksperci szacują też, że liczba NOP w Polsce jest niedoszacowana. To skutek biernego systemu rejestracji NOP – w przeciwieństwie do wielu krajów obowiązek poinformowania lekarza spoczywa w Polsce na rodzicu. Łatwo więc przeoczyć niepokojące objawy u dziecka, a tym samym doprowadzić do zaniżenia oficjalnej statystyki NOP.
Na pewno jednak warto pamiętać, by zgłaszać NOP lekarzowi: łagodniejsze przypadki można zostawić do czasu kolejnej wizyty, poważniejsze – możliwie szybko. W gestii lekarza należy też pozostawić ocenę i analizę objawów. Uzasadnione podejrzenie poważnego NOP stanowi wskazanie do zastosowania innej, lepiej tolerowanej szczepionki albo całkowitej rezygnacji z tego szczepienia.
MIT: NOP jest groźniejszy od przechorowania choroby zakaźnej
Nieprawdą jest jednak, że NOP szkodzą bardziej od „właściwej” choroby. Warto zerknąć na poniższą tabelę, przedstawiającą typowe powikłania przy najczęstszych chorobach zakaźnych. Choć wysoka gorączka czy zaburzenia przytomności, szczególnie u dziecka, mogą budzić niepokój, to jednak ciężko porównywać te objawy z zapaleniem mózgu (jak przy odrze, śwince lub różyczce) czy uszkodzeniem nerwów (błonica).
Szczepienia powikłania
Choroba
Możliwe powikłania
Odra
Powikłania odry są bardzo groźne, mogą doprowadzić nawet do śmierci dziecka. Dziecko niezaszczepione narażone jest na:
posocznicę – a w konsekwencji zaburzenia pracy narządów, obciążenie układu krążenia, a nawet śmierć,
zapalenie opon mózgowo-rdzeniowych i mózgu – choroba może powodować: niedosłuch, niedowidzenie, zwolniony rozwój psychoruchowy, porażenia mięśni, padaczkę,
zapalenie płuc – ok. 5-10% dzieci chorych umiera mimo antybiotykoterapii,
zapalenie nagłośni,
zapalenie kości i stawów.
Błonica
Chory na błonicę może umrzeć w wyniku niewydolności oddechowej lub zatrzymania krążenia. Zgon następuje w 1 na 10 przypadków zachorowań na błonicę. Powikłania, związane z działaniem toksyny błoniczej, obejmują:
zaburzenie pracy serca, wynikające z uszkodzeń włókien mięśniowych i zapalenia mięśnia sercowego,
uszkodzenie nerwów (najczęściej w obszarach przylegających do zmian martwiczych), występujące pod postacią porażenia podniebienia i mięśni poruszających okiem, (np. nagle pojawiający się zez, czy też zaburzenie ostrości pola widzenia).
MIT: Lepiej, by organizm sam zbudował odporność
Coraz częściej słyszy się – również w naszym kraju – o tzw. ospa party – „przyjęciach”, na których celowo eksponuje się zdrowe dzieci na określoną chorobę, by doprowadzić do ich zarażenia. Niekoniecznie musi to być ospa – równie często zdarzają się przypadki odra party, a nawet grypa party. W Stanach Zjednoczonych dochodzi nawet do sytuacji, gdzie rodzice specjalnie wysyłają sobie „zarażone” smoczki, butelki, a nawet lizaki.
Podstawy takiego zachowania są prymitywnie proste: im szybciej dziecko przejdzie przez ospę, tym szybciej będzie „problem z głowy”. Wiadomo natomiast, że ospę zazwyczaj dużo ciężej przechodzi się w wieku dorosłym. Jedna z forowiczek tak tłumaczy swoją decyzję:
(…) pewne choroby dziecko przejść powinno i za taką właśnie uważam ospę. Powikłania mogą wystąpić, co nie oznacza, że muszą, a w wieku dorosłym też mogą – za to poważniejsze.
Nierzadko jednak ospa party kończą się tragicznie. Zgodnie z doniesieniami medialnymi, w marcu 2016 r., w warszawskim szpitalu zmarło półtoraroczne dziecko, które trafiło tam w stanie agonalnym najprawdopodobniej po ospa party. Próba „uodpornienia” na chorobę doprowadziła do sepsy i wstrząsu septycznego. Podobny przypadek miał miejsce we Wrocławiu w 2014 roku.
Lekarze sugerują jednak, by nie traktować ospa party jako alternatywy dla szczepień.
Na pewno osoby zaszczepione przechodzą chorobę łagodniej. Jeśli mama chorowała na ospę to przekazuje dziecku przeciwciała, które chronią je przed ospą do 3 a nawet 6 miesiąca życia. Szczepienie jest też zalecane u wcześniaków albo gdy maluch ma cukrzycę, niewydolność nerek, chorobę nowotworową czy zaburzenia układu immunologicznego. Takim wskazaniem do szczepień nie jest alergia czy atopia, bo to często choroby przemijające i nie są zwykle związane z układem odpornościowym. Natomiast przebieg choroby u dzieci z przewlekłymi schorzeniami może być nieprzewidywalny – dlatego koniecznie trzeba zaszczepić dzieci np. z mukowiscydozą, chorobami metabolicznymi i innymi przewlekłymi, które upośledzają albo osłabiają odporność
– tłumaczy dr Danuta Chrzanowska-Liszewska.
W Polsce bezpłatna szczepionka przeciwko ospie przysługuje każdemu dziecku uczęszczającemu do żłobka lub przedszkola. Wystarczy tylko do lekarza rodzinnego lub pediatry przynieść zaświadczenie z placówki, a sanepid przesyła darmową szczepionkę.
MIT: Szczepienia nie prowadzą do eliminacji chorób
Na poniższej infografice pokazano liczbę odnotowanych przypadków popularnych chorób zakaźnych w Stanach Zjednoczonych: błonicy, polio, krztuśca, odry, ospy, WZW typu A i B, świnki i różyczki. Wyraźnie widać, że niemal wszystkie z nich zostały znacznie zredukowane po odkryciu i zatwierdzeniu szczepionki.
W ostatnich latach mieliśmy nawrót zachorowań wyłącznie krztuśca. Miało to jednak związek z wycofaniem się firm farmaceutycznych z produkcji szczepionki Di-Per-Te (skojarzonej szczepionki przeciwko błonicy, krztuścowi i tężcowi) na skutek niskiej opłacalności ekonomicznej. Epidemiolodzy zwracają też uwagę na mutacje pałeczki krztuśca, co mogło osłabić skuteczność dotychczasowych szczepień.
MIT: Nie ma sensu szczepić się na choroby, które prawie już nie występują
Do tej pory tylko jedną chorobę udało się całkowicie wyeliminować dzięki szczepieniom – w 1980 r. WHO uznała czarną ospę za eradykowaną. Oznacza to, że nawet jeśli część chorób występuje tylko incydentalnie, nie zniknęły wywołujące ją patogeny.
Trzeba też pamiętać, że obecnie podróżowanie jest znacznie łatwiejsze, a to zwiększa ryzyko zarażenia chorobami z innych rejonów świata. Do takiego przypadku doszło w 2010 r., kiedy ponad 500 osób na Ukrainie (gdzie wyszczepialność była poniżej 60%) zapadło na polio, nierejestrowane od ponad 10 lat. Epidemię wywołali wtedy podróżujący z Indii. Jeszcze wcześniej, bo w latach 90. ubiegłego wieku, na skutek braku szczepień odnotowano ponad 50 tysięcy zachorowań na błonicę w krajach dawnego ZSRR.
Im rzadziej spotykana lokalnie choroba, tym mniejsze dążenie do szczepienia. W teorii przecież nic nam nie grozi. Właśnie dlatego jest to szczególnie niebezpieczna postawa – w przypadku narażenia na patogen jesteśmy bowiem wyjątkowo podatni na zachorowanie.
Podkreśla się więc, aby tak czy inaczej przeprowadzać szczepienia, by zapewnić tzw. odporność populacyjną. Szacuje się, że do osiągnięcia tego celu należy utrzymywać stan zaszczepienia populacji na poziomie co najmniej 90-95%.
Odporność populacyjna to odporność społeczeństwa na daną chorobę zakaźną. Wraz ze wzrostem liczby uodpornionych osób w populacji na określoną chorobę zmniejsza się ryzyko zachorowania na nią nieuodpornionej osoby. Z odporności populacyjnej korzystają m.in. osoby, które z różnych przyczyn (np. ciężkich schorzeń) nie mogą być szczepione. W ich przypadku każda choroba zakaźna może być śmiertelnie niebezpieczna.
FAKT: Nie we wszystkich krajach szczepienia są obowiązkowe
Prawdą jest, że nie wszystkie kraje prowadzą obowiązkowe szczepienia. Nie oznacza to jednak, że ludzie się nie szczepią. W Szwecji, Finlandii czy Hiszpanii szczepionki przeciwko polio, krztuścowi i odrze są zaledwie zalecane, a mimo to wyszczepialność jest tam – we wszystkich przypadkach – powyżej średniej europejskiej.
Wspomniana wcześniej Finlandia, a także Cypr, Austria, Dania czy Portugalia, w ogóle nie posiada obowiązku szczepienia dzieci. Dzięki wysokiej świadomości społecznej utrzymany jest tam jednak wysoki poziom wyszczepialności. We Włoszech z kolei obok obowiązkowych szczepień przeciwko krztuścowi i tężcowi występuje nieobowiązkowe przeciwko błonicy, jednak zwykle wszystkie trzy choroby objęte są jednym zastrzykiem.
Trzeba mimo wszystko zauważyć, że brak obowiązku szczepienia wciąż wiąże się z zaleceniami ze strony krajowych organów medycznych. Nie ma więc mowy o sytuacji, w której państwa odradzałyby przeprowadzanie powszechnych szczepień.
MIT: Tiomersal jest niebezpieczny
Częstym argumentem ruchów antyszczepionkowych jest rzekoma obecność toksycznych związków rtęci w preparatach. Głównie chodzi tu o tiomersal.
Problem z tiomersalem polega jednak na tym, że jest błędnie interpretowany – to pochodna etylenowa, a nie metylenowa rtęci. To różnica mniej więcej takiego kalibru co mylenie alkoholu etylowego (czyli spożywczego) z metylowym (czyli skażonym).
Rozmaite badania (np. „Mercury Levels in Premature and Low Birth Weight Newborns after Receipt of Thimerosal-Containing Vaccines”) wykazały, że szczepionki zawierające tiomersal nie podnoszą stężenia rtęci we krwi powyżej akceptowalnego poziomu. Sam związek jest też szybko wydalany z organizmu.
Wyniki wielu badań prowadzonych od lat 90-tych XX wieku, m.in. przez Amerykański Urząd ds. Żywności i Leków (FDA), Światową Organizację Zdrowia (WHO), Europejską Agencję ds. Leków (EMA) nie potwierdziły szkodliwości tiomersalu zawartego w szczepionkach.
Oczywiście nie wszystkie szczepionki w ogóle mają w składzie tiomersal – jest on nieobecny w szczepionkach nowej generacji oraz wysoce skojarzonych. Firmy farmaceutyczne mają również obowiązek informowania o wszystkich składnikach i substancjach używanych w procesie produkcyjnym, nie ma więc obaw, że koncerny celowo zatają przed nami informację o potencjalnych alergenach (a tiomersal z pewnością się do takich zalicza).
Lista polskich szczepionek która zawiera tiomersal jako środek konserwujący (50 µg tiomersalu/dawkę = 25 µg etylortęci dawkę ):
DTP (IBSS Biomed S.A., Kraków) szczepionka przeciw błonicy, tężcowi i krztuścowi,
DT (IBSS Biomed S.A., Kraków) szczepionka przeciw błonicy i tężcowi, podawana w przypadku przeciwskazań do szczepienia przeciw krztuścowi,
D (IBSS Biomed S.A., Kraków) szczepionka przeciw błonicy, podawana ze wskazań epidemiologicznych,
d (IBSS Biomed S.A., Kraków) szczepionka przeciw błonicy o zmniejszonej zawartości antygenu, do podawania jako dawka przypominająca dla młodzieży i osób dorosłych.
Lista polskich szczepionek, w których tiomersal możee być obecny w śladowych ilościach jako pozostałość z procesu ich wytwarzania (mniej niż 40 ng tiomersalu/dawkę):
Clodivac (IBSS Biomed S.A., Kraków), szczepionka przeciw błonicy i tężcowi o zmniejszonej zawartości antygenu błoniczego,
Tetana (IBSS Biomed S.A., Kraków), szczepionka przeciw tężcowi.
Krótkie porównanie dotyczące związków rtęci obrazuje poniższa tabela.
etylen rtęci – jej pochodna to tiomersal (zawiera 50% etylenu rtęci)
metylen rtęci
okres półtrwania we krwi poniżej 1 tygodnia
okres półtrwania około 1,5 miesiąca
wchodzi w cykl pokarmowy ryb, innych zwierząt i człowieka
aktywnie wydalany z organizmu – dlatego nie ma czegoś takiego jak „sumowanie dawki” – wszystko jest na bieżąco wydalane z organizmu
kumuluje się w organizmie
w piśmiennictwie opisano kilka przypadków ostrego zatrucia rtęcią po podaży tiomersalu. Całkowita dawka tej substancji zaczynała się od 3 mg/kg – u trzykilogramowego noworodka to daje jakieś 9 mg tiomersalu czyli jakieś 900 razy więcej niż w szczepionce DTPw
maksymalna, bezpieczna, dzienna dawka tej substancji to 0,0001 mg/kg, przy czym jest ona ustalona znacznie poniżej dawki toksycznej: 0,005 mg/kg masy ciała stanowi minimalną dawkę toksyczną
Źródło: Dodatki szczepionkowe – rtęć?, MamaPediatra.blog.pl, 2015 r.
MIT: Szczepionki powodują autyzm
Nic nie działa na wyobraźnię równie mocno co spreparowane badania. I nic nie zamyka ust grupom nacisku równie mocno co udowodnienie takiego oszustwa.
Z tego typu sytuacją mieliśmy do czynienia w przypadku głośnego artykułu Andrew Wakefielda opublikowanego w 1998 r. w piśmie „The Lancet”. Tekst wiązał skojarzoną szczepionkę przeciwko odrze, śwince i różyczce (MMR) z autyzmem. Po 12 latach i najdłuższym przesłuchaniu dotyczącym utrzymania prawa do wykonywania zawodu artykuł został wycofany z publikacji.
Manipulację Wakefielda wykazał dziennikarz Brian Deer w „British Medical Journal”. Ujawnił on, że Wakefield zmieniał fakty dotyczące historii chorób pacjentów, by w ten sposób uzyskać poparcie dla stawianych przez siebie tez. Temat podchwyciła brytyjska Generalna Izba Lekarska (GMC) i zorganizowała postępowanie sądowe, które zakończyło się uznaniem winy badacza.
Nie bez znaczenia jest fakt, że aż 10 z 12 współautorów artykułu wycofało się ostatecznie ze swojej interpretacji wyników badania. Wakefield nie dołączył do tego grona. Nie można pominąć też oczywistego konfliktu interesów – Wakefield w trakcie pisania publikacji był zaangażowany w proces sądowy przeciwko producentowi szczepionki MMR.
Znacznie łatwiej o artykuły traktujące o zgoła przeciwnej tezie. Jak wynika z tekstu „Tiomersal w szczepionkach – aktualny stan wiedzy” opublikowanego przez Zakład Badania Surowic i Szczepionek Narodowego Instytutu Zdrowia Publicznego – Państwowego Zakładu Higieny w Warszawie, od 1999 roku liczba dostępnych szczepionek z tiomersalem stosowanych na całym świecie systematycznie spada, podczas gdy częstość występowania i diagnozowania autyzmu nadal rośnie. W Danii w latach 80. i 90. całkowicie zrezygnowano wręcz ze szczepionek z tiomersalem, a mimo to liczba zdiagnozowanych przypadków autyzmu wcale nie zmalała.
Do tej pory nie istnieje żadna uznana publikacja naukowa wskazująca na związek między jakąkolwiek szczepionką a autyzmem.
MIT: Szczepionki nie są prawidłowo przebadane
Mitem jest też, że szczepionki nie podlegają badaniom. Jak donosi Narodowy Instytut Zdrowia Publicznego, kompleksowa ocena bezpieczeństwa szczepionki prowadzona jest na każdym etapie jej „życia”: od opracowania, badań przedklinicznych, badań klinicznych u ludzi, przez proces rejestracji, porejestracyjnych badań klinicznych, kontroli procesu wytwarzania każdej serii szczepionki, aż do kontroli jakości szczepionek dostępnych na rynku, monitorowania NOP oraz prowadzonych badań epidemiologicznych.
Co ważne, przed wprowadzeniem na rynek preparaty są dodatkowo badane przez niezależne od producenta państwowe laboratorium kontroli jakości produktów leczniczych OMCL. W Polsce jest to Zakład Badania Surowic i Szczepionek Narodowego Instytutu Zdrowia Publicznego – Państwowego Zakładu Higieny.
Za jakość już dostępnych na rynku szczepionek odpowiada Główny Inspektorat Farmaceutyczny. W przypadku niespełnienia wymagań GIF jest zobligowany do wstrzymania lub nawet wycofania partii z obrotu.
Ogromną rolę w ocenie bezpieczeństwa pełnią też grupy doradcze. Powołany przez WHO Światowy Komitet Doradczy ds. Bezpieczeństwa Szczepień dwa razy w roku dokonuje oceny publikacji oraz wszystkich dostępnych informacji dotyczących bezpośrednich lub odległych skutków stosowania szczepionek i udostępnia swoją ocenę w czasopiśmie Weekly Epidemiological Report.
Nie można więc mówić, że proces ten jest w jakikolwiek sposób wadliwy. Spośród wszystkich leków akurat szczepionki charakteryzują się wyjątkowo wysokim poziomem kontroli jakości.
FAKT: Niektórych dzieci nie można szczepić
Prawdą jest jednak, że istnieją sytuacje, kiedy szczepienie jest niewskazane. Dotyczy to głównie dzieci, u których w przeszłości wystąpiła ciężka reakcja alergiczna po podaniu konkretnej szczepionki. Ponowne szczepienie może bowiem wiązać się z jeszcze poważniejszymi komplikacjami. Szczepionki z żywymi bakteriami i wirusami (m.in. przeciwko gruźlicy, odrze, różyczce) odradza się także dzieciom z ciężkimi zaburzeniami odporności, np. będącymi po przeszczepie narządów lub chorymi na AIDS.
Szczepienie należy więc odłożyć na później, jeśli:
szczepionka zawiera żywe wirusy, a dziecko otrzymało preparaty krwi lub immunoglobulinę,
szczepionka zawiera żywe drobnoustroje, a dziecko otrzymało „żywą” szczepionkę w ciągu ostatnich 4 tygodni,
u dziecka występują objawy ostrej choroby o cięższym przebiegu (np. gorączka powyżej 38,5°C) lub doszło do zaostrzenia choroby przewlekłej.
Są to przeciwwskazania uniwersalne. Poza tym każda szczepionka ma swoiste przeciwwskazania, np. szczepienia przeciw odrze, śwince i różyczce są odradzane osobom uczulonym na żelatynę i neomycynę, chorym hematologicznie lub po transfuzji krwi (zwykle w ciągu od 3 do 11 miesięcy od transfuzji).
Podsumowanie
Nie jest tak, że wszystkie obawy ruchów antyszczepionkowych są podszyte fałszem. Szczepionki – podobnie jak inne leki – nie są w stu procentach wolne od efektów ubocznych. Trzeba jednak pamiętać, że nawet tak niegroźne substancje jak witamina C mogą być w pewnych okolicznościach szkodliwe. Nie ma więc powodu, by przez to dyskwalifikować ideę szczepień samą w sobie. Nie wszystkie kraje, nawet w „cywilizowanej” Europie, wymagają obowiązkowych szczepień, jednak żaden ich nie odradza.
Wiele mitów jest jednak pozbawione jakichkolwiek racjonalnych przesłanek. Pseudonaukowe artykuły głoszące związek szczepionek z autyzmem zostały dawno obalone, a ich autorzy wycofali się ze swojej interpretacji wyników. Nieprawdą jest też rzekoma szkodliwość tiomersalu czy luki w procesie kontroli jakości szczepień.
Jakiś czas temu poprosiliśmy Was o wypełnienie ankiety „Wiarygodność polityków”, w której określaliście, jakie cechy charakteryzują wiarygodnego polityka. Pytaliśmy też o wiarygodność najważniejszych i najbardziej rozpoznawalnych polskich polityków. Sprawdźmy, czy Wasze odpowiedzi dają nam podstawy do wyciągania konkretnych wniosków.
W układaniu pytań do ankiety i formułowaniu proponowanych odpowiedzi kierowaliśmy się z jednej strony lekturą raportów z podobnych badań, a z drugiej – po prostu intuicją. Z tego względu uznaliśmy, że warto przedstawić kwestię w szerszym kontekście. Co o wiarygodności w polityce mówi nauka? Czy znajduje to potwierdzenie w wynikach naszej ankiety?
Wiarygodność polityków: głos naukowców
„Wiarygodność” to jedno z tych pojęć, które każdy z nas zapewne zdefiniowałby nieco inaczej. „Słownik języka polskiego” określa osobę wiarygodną jako „godną wiary, zasługującą na zaufanie” i na podstawowym poziomie dyskusji możemy taką definicję uznać za satysfakcjonującą.
W naszej codzienności rzeczywiście przyjęliśmy uznawać za wiarygodne te osoby, którym po prostu ufamy. Postrzeganiem polityków rządzą jednak nieco inne reguły – przy ich ocenie kierujemy się po prostu odmiennymi kryteriami. Powodem tego stanu rzeczy są zmiany kulturowe, które dokonały się w XX wieku. Są one nierozerwalnie związane z rozwojem telewizji i Internetu, które stanowią dziś główne (a dla wielu wręcz jedyne) okno na świat, determinując nasze postrzeganie polityki już na płaszczyźnie zwykłego odbioru informacji.
Poniekąd trudno się temu dziwić. To dość oczywiste, że politycy (którzy dla przeciętnego Kowalskiego są po prostu „gadającymi głowami” oglądanymi na ekranie) są oceniani przede wszystkim przez pryzmat swojej aktywności medialnej i tego, jaki wizerunek udało im się wykreować, często przy pomocy zespołu marketingowców. Z dużą dozą prawdopodobieństwa możemy uznać, że podobny mechanizm funkcjonuje w przypadku oceny innych rozpoznawalnych osób, których nie znamy osobiście, a jedynie z ekranu – aktorów, osobowości telewizyjnych czy gwiazd sportu.
W kontekście zmian kulturowych, które wpływają na sposób postrzegania polityków, prof. Stanisław Gałkowski i dr Agnieszka Gałkowska w publikacji zatytułowanej „Personalizacja polityki” zamieszczonej w czasopiśmie „Państwo i Społeczeństwo” wymieniają dwa zjawiska: dominację tzw. kultury obrazu i „koniec wieku ideologii”.
„Kultura obrazu” to nieunikniona konsekwencja rosnącego znaczenia telewizji, a następnie rozwoju Internetu, który – jak wskazują autorzy – niewiele w tej kwestii zmienił, „gdyż oba te przekaźniki, mimo dzielących ich różnic, wiele łączy”. „Kulturze obrazu” szybko uległy wszelkie komunikaty o tematyce politycznej (materiały emitowane w dziennikach telewizyjnych, spoty wyborcze, treści publikowane w sieci itd.):
Nieprzypadkowo wszystkie programy informacyjne, jak również i spoty polityczne – na wzór programów rozrywkowych – zaczynają się i kończą muzyką oraz są bogato ilustrowane różnymi wstawkami filmowymi […]. […] Polityka ma […] być „łatwa, prosta i przyjemna”, a więc podana na sposób rozrywki. Komunikat polityczny podany w innym formacie nie tyle będzie odrzucony, co po prostu pozostanie niezauważony. Wielogodzinne „Mowy” Lincolna czy „Kazania sejmowe” Skargi, dziś nie miałyby szansy odegrać tej roli, jaką pełniły w XVII czy XIX w., z jednej prostej przyczyny – słuchacz już po paru minutach sięgnąłby po pilota.
„Koniec wieku ideologii” oznacza natomiast, że wyborcy coraz rzadziej popierają konkretnego polityka z powodu pewnej wspólnoty poglądów. Sprawę dodatkowo komplikuje fakt, że programy poszczególnych partii są do siebie coraz bardziej zbliżone – po co wyborca miałby akcentować przywiązanie do pewnych postulatów i wartości, skoro „ta druga partia” chce z grubsza tego samego?
Ten punkt widzenia podziela także dr hab. Oleg Gorbaniuk z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego Jana Pawła II:
Obserwacje badaczy sceny politycznej w różnych krajach wskazują, że różnice ideologiczne w programach i poglądach polityków nadal są ważne dla wyborców, ale ich znaczenie stopniowo maleje […].
Prof. Gałkowski i dr Gałkowska potwierdzają, że wyborcy oceniają polityków inaczej niż innych ludzi i samych siebie. Przy ocenie polityków bierzemy pod uwagę „mniejszą liczbę wymiarów osobowościowych”. Niepolityków oceniamy na podstawie bardziej złożonych kryteriów. Podsumowując: o ile na ogół zauważamy wielowymiarowość ludzkiej natury przy ocenie wiarygodności, to nie przejmujemy się nią w przypadku oceny polityków:
Wiarygodność oznacza jedynie wrażenie, jakie [polityk – red.] wywiera na widzach, wrażenie autentyczności, bezinteresowności, szczerości, wrażliwości lub atrakcyjności zewnętrznego wyglądu, czy też bycia cool, sexy czy w porzo.
Tu dochodzimy do tytułowej „personalizacji” polityki. Autorzy przedstawiają ją na przykładzie kampanii wyborczej Baracka Obamy. Dlaczego polityk o stosunkowo niewielkim doświadczeniu zdołał przekonać do siebie miliony wyborców? Obama zbudował swoją wiarygodność nie na tym, że akcentował swoje kompetencje do objęcia stanowiska prezydenta (których zwyczajnie nie miał okazji wcześniej zaprezentować, przynajmniej szerszemu gronu wyborców), ale na pewnych cechach osobowości. Amerykanom wydawał się on autentyczny, spontaniczny lub po prostu „fajny”. Czyżby podobny okazał się być klucz do zwycięstwa jego następcy, Donalda Trumpa, któremu przecież wprost zarzucano brak doświadczenia w polityce? Niewykluczone, gdyż podobną opinię wyrażało wielu publicystów i komentatorów na całym świecie.
Wyniki dotychczas przeprowadzonych badań
Model zgodności preferencji politycznych Zimbarda i Caprary
Prof. Gałkowski i dr Gałkowska opierają wnioski zawarte w swojej publikacji m.in. na badaniach przeprowadzonych przez naukowców z Uniwerytetu La Sapienza w Rzymie – Philipa Zimbarda i Giana Vittorio Caprary – w 2004 roku. Stworzony przez nich model zgodności preferencji politycznych zakłada, że wyborcy głosują na tych polityków, którzy są najbardziej podobni do ich samych pod względem osobowości.
W innych badaniach (tym razem przeprowadzanych we współpracy z innym naukowcem z Rzymu, Claudio Barbaranellim) dowiedli, że ocena pod względem osobowości osób powszechnie rozpoznawalnych jest dość powierzchowna i skupia się wyłącznie na kilku wymiarach – wpisujących się w koncepcję tzw. „wielkiej piątki”, której składnikami są:
Neurotyczność,
Ekstrawersja,
Otwartość na doświadczenie,
Ugodowość,
Sumienność.
To jednak nie wszystko. Okazało się, że sposób postrzegania polityków jest jeszcze mniej złożony niż w przypadku sportowców i gwiazd telewizji – badani oceniali polityków wyłącznie na dwóch płaszczyznach: „energia/innowacja” oraz „uczciwość/wiarygodność”.
W pewnym nawiązaniu do twierdzeń włoskich naukowców swoje badanie przeprowadziła w 2013 roku dr hab. Ewa Maria Marciniak z Uniwersytetu Warszawskiego. Pomimo skromnej próby (8 kobiet i 10 mężczyzn) warto o tym badaniu wspomnieć, chociażby ze względu na jego interesujące wyniki. Rezultatem wywiadów z uczestnikami było bowiem sprofilowanie kilku czołowych wówczas polityków (Jarosława Kaczyńskiego, Donalda Tuska, Grzegorza Napieralskiego i Waldemara Pawlaka) pod względem dominującej cechy osobowości nie tylko ich samych, ale także swoich wyborców. Okazało się na przykład, że na prezesa PiS-u, któremu przypisywano „sumienność” (w badaniu uwzględniono czynniki „wielkiej piątki”), głosują zwykle osoby pracowite, a na Tuska – uznanego za ekstrawertyka – osoby energiczne i zaradne.
CBOS: Polacy uznają polityków za najmniej uczciwą grupę zawodową
Politycy nie mają lekko. Jak widać, oceny ich wiarygodności dokonujemy powierzchownie i raczej nierzetelnie. W dodatku to właśnie ta grupa zawodowa od lat „cieszy się” w opinii społecznej najmniejszą popularnością. W ubiegłym roku CBOS – już po raz czwarty – przeprowadził badania, w których ankietowanych zapytano o ich odczucia dotyczące uczciwości przedstawicieli różnych zawodów. Poprzednie tego typu badania przeprowadzono w 1997, 2000 i 2006 roku.
Okazuje się, że od końcówki lat 90-tych systematycznie spada społeczna ocena uczciwości polityków i parlamentarzystów (obie grupy zostały ocenione osobno). W 2016 roku „raczej wysoko” lub „bardzo wysoko” uczciwość polityków oceniło zaledwie… 2% badanych. W przypadku parlamentarzystów było ich 3%. Dla kontrastu, całkowicie pewnych nieuczciwości polityków jest 26% Polaków, a nieuczciwości parlamentarzystów – 21%. Polityków uznało za „raczej nieuczciwych” 35% ankietowanych, a parlamentarzystów – 33%.
Od 20 lat obie grupy niezmiennie zamykają CBOS-owski „ranking uczciwości”. Zajmują one miejsce m.in. za dziennikarzami, adwokatami, urzędnikami, sędziami, finansistami i działaczami związkowymi.
CBOS: zaufanie do konkretnych polityków, czerwiec 2017
Z większą regularnością prowadzone są badania zaufania do poszczególnych polityków. CBOS pyta zazwyczaj o zaufanie ankietowanych do prezydenta, premiera, marszałków Sejmu i Senatu oraz najbardziej rozpoznawalnych ministrów i polityków parlamentarnej opozycji.
To, co wspólne dla wyników większości tego typu badań, to zazwyczaj wysoka pozycja prezydenta i to niezależnie od opcji politycznej. W dużej mierze wynika to zapewne ze specyfiki tego urzędu. Rzadko zdarza się, aby którykolwiek z pozostałych polityków został uznany za godnego zaufania przez większą liczbę ankietowanych niż głowa państwa.
Podobnie wyglądało to w czerwcu, gdy CBOS po raz ostatni zbadał zaufanie do najważniejszych polskich polityków. Prezydent Andrzej Duda cieszy się zaufaniem 6 na 10 Polaków. Nieco mniej osób ufa Beacie Szydło i Pawłowi Kukizowi. Pozostałym politykom ufa mniej niż połowa ankietowanych, choć w przypadku części z nich spory odsetek badanych deklarował po prostu nieznajomość polityka. Rekordzistą pod tym względem okazał się być wicemarszałek Stanisław Tyszka, którego większość badanych zwyczajnie nie kojarzyła.
Badanie Ogólnopolskiego Panelu Badawczego Ariadna na zlecenie portalu Tajnikipolityki.pl
Ważną wskazówką dotyczącą kryteriów oceny polityków są niewątpliwie wyniki badań zleconych przez portal Tajnikipolityki.pl w 2015 roku. Respondentów zapytano o najistotniejsze cechy, które mają wpływ na ich postrzeganie polityka. Najwyższy odsetek badanych wskazał na „uczciwość” (63%) oraz „zrozumienie dla potrzeb przeciętnych Polaków” (60%). Na dalszych miejscach znalazły się takie określenia, jak „bliski ludziom”, „silny i zdecydowany”, „skuteczny przywódca”, „kompetentny polityk (profesjonalista)” oraz „wzbudza moje zaufanie”. Co ciekawe, „patriotyzm” okazał się istotny jedynie dla co trzeciego ankietowanego, zaś „tolerancję i otwartość na świat” wskazało tylko 25% badanych.
Nieco inne wyniki poszczególnych kryteriów otrzymano jednak po podziale badanych pod względem sympatii politycznych. Dla wyborców Prawa i Sprawiedliwości znacznie ważniejszy niż dla wyborców Platformy Obywatelskiej jest patriotyzm i zrozumienie potrzeb zwykłych obywateli. Dla sympatyków PO zdecydowanie ważniejsze są za to tolerancja i otwartość. Odpowiedzi osób popierających Kukiz’15 były bardziej zbliżone do wskazań wyborców PiS-u, niż PO. Warto zaznaczyć, że „uczciwość” okazała się najbardziej istotna dla wszystkich grup wyborców.
Wiarygodność polityków w naszej ankiecie
W oparciu o wspomniane publikacje i raporty z badań postanowiliśmy pokusić się o własny eksperyment. Naszym celem było przede wszystkim:
Zbadanie, jakie cechy i umiejętności składają się na obraz wiarygodnego polityka;
Określenie, jak na definiowanie wiarygodności i jej ocenę w przypadku konkretnych polityków wpływają czynniki demograficzne oraz deklarowane poglądy polityczne;
Stwierdzenie, którzy z polskich polityków są generalnie uznawani za wiarygodnych, a którzy nie.
Struktura ankiety
Ankietę, do której wypełnienia zachęcaliśmy Was za pośrednictwem portalu i naszego facebookowego profilu, podzieliliśmy na 3 części:
1. Wskazanie ważności cech polityka w kontekście jego wiarygodności. W tym miejscu przedstawiliśmy zestaw 15 cech i umiejętności, których znaczenie przy ocenie wiarygodności określaliście w 6-stopniowej skali (gdzie 1 oznaczało „cechę/umiejętność nieistotną”, a 6 – „kluczową”):
Uczciwy
Kierujący się zasadami etyki
Przedkłada dobro publiczne nad dobro własne i/lub partii
Nie zmienia często opcji/partii politycznej
Zdolny do kompromisu
Patriota
Tolerancyjny, otwarty na świat
Zrównoważony i pragmatyczny
Inteligentny
Charyzmatyczny
Skuteczny (realizuje obietnice)
Kompetentny (jest ekspertem w swojej dziedzinie)
Posiadający zdolności interpersonalne (umiejętność nawiązywania kontaktów, otwartość, empatia)
Zna obowiązujące prawo
Prezencja
Daliśmy Wam także okazję do zaproponowania własnych cech, które są, w Waszej opinii, istotne w kontekście wiarygodności.
2. Ocena wiarygodności konkretnych polityków. Tu także przyjęliśmy 6-stopniową skalę (1 – „całkowicie niewiarygodny”, 6 – „całkowicie wiarygodny), przy czym dodaliśmy odpowiedź „nie wiem”.
Przy tworzeniu tej listy skupiliśmy się na politykach odgrywających największą rolę na scenie politycznej oraz liderów ugrupowań i stowarzyszeń – także pozaparlamentarnych – których działalność jest przedmiotem zainteresowania opinii publicznej. Nasza lista, składająca się w sumie z 15 nazwisk, wyglądała więc następująco (w kolejności alfabetycznej):
Robert Biedroń
Włodzimierz Czarzasty
Andrzej Duda
Jarosław Kaczyński
Mateusz Kijowski
Janusz Korwin-Mikke
Władysław Kosiniak-Kamysz
Paweł Kukiz
Antonii Macierewicz
Barbara Nowacka
Ryszard Petru
Grzegorz Schetyna
Beata Szydło
Donald Tusk
Adrian Zandberg
Zarówno w przypadku cech i umiejętności, jak i oceny poszczególnych polityków wartości liczbowe (1-6) umożliwiły nam obliczenie średniej wartości spośród nadesłanych odpowiedzi.
3. Dane metryczkowe. Pytaliśmy Was o płeć, wiek (w przedziałach: 13-17, 18-24, 25-34, 35-44, 45-54, 55-64 oraz 65 i więcej), wykształcenie (podstawowe, gimnazjalne, zasadnicze zawodowe, średnie lub wyższe) oraz poglądy polityczne (lewicowe, prawicowe lub centrowe).
Na początku przeanalizujmy odpowiedzi udzielone w ostatniej części.
Analiza wyników – dane metryczkowe
W naszym eksperymencie wzięło udział 427 osób. Niestety, mieliśmy do czynienia z dużą dysproporcją w przypadku reprezentacji obu płci: ankietę wypełniło 259 mężczyzn (61% ogółu badanych) i 168 kobiet (39%). Jeszcze większe dysproporcje obserwujemy przy podziale badanych pod kątem kryterium wieku – niemal połowę z nich stanowiły osoby w przedziale wiekowym 18-24 (201 osób), a pozostałe grupy wiekowe były reprezentowane zaledwie przez kilkudziesięciu, a nawet kilkunastu ankietowanych.
Kolejnym problem pojawia się przy podejmowaniu prób korelacji płci z wiekiem. Wśród kobiet najliczniejszą grupę (31%) stanowiły panie w wieku 45-54, zaś grupę badanych mężczyzn bezsprzecznie zdominowali panowie w wieku 18-24 (aż 61%).
Ogromną większość ankietowanych – zarówno w przypadku kobiet, jak i mężczyzn – stanowiły osoby z wykształceniem średnim lub wyższym (w sumie aż 92%).
Poglądy lewicowe zadeklarowało 23% badanych. Liczniejszą grupę stanowili „prawicowcy” (38%) i osoby deklarujące poglądy centrowe (32%). 7% ankietowanych nie potrafiło określić swoich poglądów politycznych.
W tym miejscu warto zaakcentować zależność między płcią a deklarowanymi poglądami politycznymi. Kobiety znacznie częściej od mężczyzn deklarowały poglądy lewicowe i centrowe, zaś wśród mężczyzn dominowało przywiązanie do poglądów prawicowych.
Analiza wyników – cechy wiarygodnego polityka
Pomimo niedoskonałości badania możemy pokusić się o sformułowanie ogólnych wniosków. Pewne prawidłowości możemy bowiem dostrzec w przypadku wszystkich ankietowanych grup, bez względu na płeć, wiek czy poglądy polityczne. Tam, gdzie wymienione czynniki miały ewidentny wpływ na odpowiedzi, wyraźnie to zasygnalizujemy.
Z nadesłanych przez Was odpowiedzi możemy wyodrębnić kilka, wspólnych dla wszystkich grup, uniwersalnych cech i umiejętności wiarygodnego polityka. Zdaniem ogółu ankietowanych wiarygodny polityk to taki, który przedkłada dobro publiczne ponad dobro własne lub swojej partii, jest uczciwy, inteligentny i kompetentny. Średnia ocena ważności tych cech przekroczyła wartość 5.
Czy wskazanie właśnie tych cech może być dowodem na zmęczenie Polaków aferami, partyjniactwem i nieudolnością polityków?
Nieco mniejsze, choć również spore znaczenie przypisaliście znajomości obowiązującego prawa. Generalnie najmniejszy wpływ na wiarygodność ma, Waszym zdaniem, prezencja.
Pewne zauważalne różnice między poszczególnymi grupami badanych występują natomiast w przypadku kilku innych cech i umiejętności. Ich ocena okazała się być najbardziej zróżnicowana przy jej powiązaniu z poglądami politycznymi. Dla przykładu: skuteczność, choć została oceniona wysoko wśród ogółu badanych (średnia 5,2), ma nieco większe znaczenie dla osób deklarujących poglądy prawicowe. Prawdziwą przepaść obserwujemy za to przy ocenie cech „tolerancja i otwartość na świat” i „zdolność do kompromisu” (znacznie istotniejsze dla lewicowców) oraz „patriotyzm” (mało istotna dla lewicowców, dla prawicowców – wręcz przeciwnie). Odpowiedzi osób o poglądach centrowych były bardziej zbliżone do odpowiedzi lewicowców niż prawicowców.
Kobiety za istotniejsze od mężczyzn uznały „kierowanie się zasadami etyki”. W tym przypadku należy jednak wziąć poprawkę na zdecydowanie odmienny udział poszczególnych grup wiekowych wśród pań i panów, który każe nam się zastanowić, czy większy wpływ na ocenę ważności tej cechy nie miała płeć, a właśnie wiek badanych.
Dla kobiet w kontekście wiarygodności polityków większe znaczenie mają umiejętności „miękkie” – zdolność do kompromisu, kierowanie się zasadami etyki, tolerancja i zdolności interpersonalne. Panowie nieco większą wagę przywiązują natomiast do skuteczności i patriotyzmu.
Trudno natomiast wyciągnąć jakiekolwiek wnioski z zaproponowanych przez Was cech. Żadna z nich nie pojawia się na tyle często, by uznać, że może być ona istotna dla szerszego grona wyborców, w dodatku wiele propozycji w zasadzie mieściło się w kategoriach, które sami wymieniliśmy. Mimo wszystko kilka razy zwracaliście uwagę na takie cechy jak „niezależność” („nieuleganie grupom interesów”), „doświadczenie poza polityką” (inne zajęcie przed wejściem do świata polityki) czy „dobry strateg” (ew. „myślenie długoterminowe”).
Analiza wyników – ocena wiarygodności polskich polityków
Podsumowując wyniki wszystkich nadesłanych ankiet, bez podziału na poszczególne grupy badanych, okazuje się, że liderem rankingu wiarygodności jest według Was Robert Biedroń. Co więcej, jego przewaga nad drugim w kolejności Pawłem Kukizem jest wyraźna. Za najmniej wiarygodnego, i to niezależnie od płci, wieku i poglądów politycznych, uznaliście Mateusza Kijowskiego.
I tym razem największy wpływ na ocenę miały poglądy polityczne. Jak pokazuje poniższy wykres, wiarygodność większości polityków była oceniana zupełnie inaczej przez lewicowców i prawicowców.
Wśród tych pierwszych liderami są tacy politycy, jak wspomniany Biedroń, Barbara Nowacka czy Adrian Zandberg. Całkiem nieźle wśród osób deklarujących poglądy lewicowe wypadli także Donald Tusk i Władysław Kosiniak-Kamysz, trochę gorzej – Ryszard Petru, Włodzimierz Czarzasty i Grzegorz Schetyna. Za najmniej wiarygodnych (poza Kijowskim) lewicowcy uznali polityków związanych z Prawem i Sprawiedliwością, Pawła Kukiza i Janusza Korwin-Mikkego.
Dwaj ostatni są za to liderami wiarygodności wśród osób deklarujących poglądy prawicowe (ich średnia to kolejno 4,2 i 3,9). Trzecie miejsce w tej grupie badanych zajął Andrzej Duda, kolejne pozycje przypadły Jarosławowi Kaczyńskiemu, Beacie Szydło i Antoniemu Macierewiczowi. Najbardziej wiarygodnym dla prawicowców politykiem lewicy jest Robert Biedroń, który uzyskał wśród nich taki sam wynik jak Władysław Kosiniak-Kamysz (2,3). Niżej oceniono wiarygodność Zandberga, Czarzastego, Nowackiej, Schetyny, Petru i Kijowskiego.
Również w kontekście oceny konkretnych polityków możemy dojść do wniosku, że osoby o poglądach centrowych odpowiadały w sposób bardziej zbliżony do lewicowców niż prawicowców.
Nieco mniejsze, choć nadal zauważalne różnice w ocenie występują przy uwzględnieniu kryterium płci, wieku i wykształcenia. Biorąc jednak pod uwagę nadreprezentację badanych z pewnych grup (zwłaszcza wiekowych) kosztem innych, trudno wyciągać na tej podstawie daleko idące wnioski.
Mimo to spróbujmy. Generalnie rzecz biorąc, kobiety wyżej od mężczyzn oceniły wiarygodność polityków lewicy, zwłaszcza Biedronia i Nowackiej. Ocena polityków lewicowych rośnie także wraz z wiekiem i poziomem wykształcenia badanych. Wiarygodność polityków prawicowych została oceniona najwyżej oceniona przez młodych mężczyzn z wykształceniem gimnazjalnym i podstawowym.
Podsumowanie
Ankieta pozwala nam na wyciągnięcie pewnych wniosków. Zasadniczo osiągnęliśmy swoje cele – na podstawie odpowiedzi pokaźnej grupy badanych możemy stwierdzić, które z cech i umiejętności polityka najbardziej wpływają na postrzeganie jego wiarygodności. Możemy również określić, przy zachowaniu pewnej ostrożności, wpływ płci, wieku i wykształcenia na ocenę wiarygodności polityków.
Z badania wynika, że czynnikiem najmocniej wpływającym na tę ocenę są poglądy polityczne. To właśnie deklarowane przywiązanie do lewicy, prawicy lub, ewentualnie, centrum, w największym stopniu kształtuje naszą ocenę wiarygodności polityków.
Nie twierdzimy, rzecz jasna, że wyniki ankiety obalają twierdzenie o „końcu wieku ideologii”. Bardziej skłaniamy się ku tezie, że próby określania zaufania do polityków niewiele różnią się od badań poparcia – ankietowani niechętnie podejmują się rzetelnej oceny wiarygodności, wskazując po prostu jako „wiarygodnych” tych polityków, z którymi sympatyzują.
„Maszyna branzlowała się naszym cierpieniem, a nam pozostawało brać, co daje albo zdechnąć”. To zdanie z „Nie mam ust, a muszę krzyczeć” Harlana Ellisona mocno oddaje nastroje pracowników przerażonych perspektywą utraty pracy na rzecz robotów. Czy jednak faktycznie czeka nas zagłada? Czy pewnego dnia staniemy się bezużyteczni, bo automaty wszystko wykonają lepiej, taniej i szybciej? Jaki wpływ na rynek pracy może mieć postępująca technologizacja?
Przykłady wykorzystania robotów w różnych zawodach
O autonomicznych samochodach i bezzałogowych dronach czy łazikach słyszał już chyba każdy. Maszyny znajdują jednak zastosowanie nie tylko przy prowadzeniu pojazdów. Jeszcze w ubiegłym tysiącleciu na rynku pojawił się medyczny robot da Vinci, który do tej pory wykonał już kilkaset tysięcy operacji na całym świecie, głównie histerektomii oraz prostatektomii. Dzielnie próbuje go zastąpić STAR – nowy twór amerykańskich uczonych, znacznie efektywniejszy, choć wciąż blisko czterokrotnie wolniejszy od ludzkiego chirurga.
Amerykańska kancelaria Baker Hostetler z kolei ma w swoich szeregach Rossa – robota zajmującego się praktyką upadłości. Jak mówi rzecznik firmy, Bob Craig:
prawnicy nie muszą zajmować się czasochłonnym wyszukiwaniem danych. Ross jest potężnym narzędziem, które pozwala im koncentrować się na prawnych zawiłościach sprawy, którą się zajmują. Jest jeszcze na wczesnym rozwoju, ale nasze doświadczenia z dziewięciu miesięcy pilotażu pokazały, jak szybko się uczy.
Roboty coraz częściej pojawiają się również w zawodach związanych z tekstem. W 2016 r. „The Washington Post” stworzył Heliographa – elektronicznego dziennikarza, mającego odciążyć ludzkich reporterów przy okazji igrzysk olimpijskich w Rio de Janeiro. Rok wcześniej „Forbes” korzystał z usług programu Quill, generującego krótkie teksty na podstawie raportów giełdowych i fiskalnych. Jeszcze dalej poszedł zespół z Uniwersytetu Przyszłości w Hakodate, który na konkurs literacki wysłał powieść (o wdzięcznym tytule „Dzień, w którym komputer napisał powieść”) napisaną przez… sztuczną inteligencję. Tekst wymagał co prawda bazy danych zaimplementowanej przez człowieka, ale zdołał przejść przez gęste sito eliminacyjne. Nie jest to jednak pierwszy tego typu przykład. Algorytmicznie generowany wiersz „House of Dust” Alison Knowles i Jamesa Tenneya powstał przecież już pół wieku temu. To pokazuje, że w przyszłości nawet w najbardziej kreatywnych zawodach człowiek może mieć elektroniczną konkurencję.
Prognozy dla rynku pracy
Według danych Międzynarodowej Federacji Robotyki (IFR) w Polsce na 10 tys. pracowników przypadają 22 roboty. To jedna czwarta średniej europejskiej, ale już od liderów – Japonii (320) i Korei Południowej (347) – dzielą nas lata świetlne, nawet mimo 15-procentowego średniorocznego wzrostu.
Nie ulega jednak wątpliwości, że roboty i automaty odgrywają coraz większą rolę we wszystkich sferach naszego życia, również na rynku pracy. To też nie jest nowy koncept – już na początku XIX wieku przeciwko wynalazkom rewolucji przemysłowej protestowali luddyści. W XXI wieku mamy do czynienia z neoluddystami, sprzeciwiającymi się postępowi technologicznemu.
Rosnąca popularność maszyn budzi oczywiście skrajne opinie. Z jednej strony mamy wspomnianych już neoluddystów czy dystopijne wizje rodem z Terminatora, z drugiej – technoentuzjastów przyznających, że gdyby nie automatyzacja, samochodem lub telefonem komórkowym mógłby się pochwalić zaledwie co setny człowiek na Ziemi. Oba obozy mogą mieć równie dużo racji, jeśli chodzi o przewidywanie przyszłości świata dominowanego przez roboty.
Scenariusze negatywne
Eksperci są zgodni, że ogromną rolę na rynku pracy będą odgrywać tzw. „nowe nowe technologie” (sic), których rozwój umożliwiło pojawienie się Internetu. Do tej grupy można zaliczyć m.in. internet rzeczy, aplikacje mobilne i maszyny samouczące się.
Według raportu „Aktywni+” na podstawie badań DELab UW z kwietnia 2017 r. aż 54% Polaków uznało, że w przyszłości będzie musiało pracować w kilku zawodach, żeby się utrzymać. W największym stopniu dotyczy to robotników niewykwalifikowanych (70%), w najmniejszym – przedsiębiorców (43%).
Z analiz Uniwersytetu Oksfordzkiego i agencji McKinsey wynika, że na amerykańskim rynku w ciągu najbliższych 25 lat zniknie niemal połowa miejsc pracy, a 5% zawodów zostanie całkowicie zlikwidowanych. Najbardziej podatne na automatyzację są zawody powtarzalne, wymagające niskich kwalifikacji, m.in. związane z logistyką, transportem, przetwarzaniem i obróbką danych.
W Polsce ta statystyka jest nieco niższa – automatyzacją zagrożone jest „zaledwie” 40% miejsc pracy – jednak wciąż jest to bardzo wysoki odsetek. Same prace biurowe i urzędnicze oraz związane ze sprzedażą, handlem, przemysłem i przetwórstwem wykonuje ponad 5,5 miliona Polaków.
To wszystko już dzieje się na naszych oczach. W styczniu 2017 r. jedna z japońskich firm ubezpieczeniowych, Fukoku Mutual Life Insurance, ogłosiła, że zastąpi komputerami 34 pracowników odpowiedzialnych za pozyskiwanie i obróbkę danych. Implementacja systemu pochłonie 1,7 miliona dolarów, do tego dołożyć trzeba 128 tysięcy na coroczną konserwację, ale przyniesie to oszczędności na wynagrodzeniach w wysokości 1,1 miliona dolarów rocznie. Oznacza to, że zwrotu z inwestycji można spodziewać się już w drugim roku.
Harvard Business Review pisze, że wiele zawodów, w tym opartych na wiedzy, może być sprowadzone do łatwo kodowanych kroków i decyzji podejmowanych na podstawie jasno sformatowanych danych. Oznacza to, że czynności te z łatwością mogą być powierzone sztucznej inteligencji.
Kwestią czasu pozostaje tylko określenie, czy spowoduje to zwiększenie produktywności pracowników (poprzez wsparcie ich robotami), czy całkowite wyparcie ich z rynku przez maszyny. HBR przyznaje jednak, że niemal wszystkie zawody posiadają też kluczowe elementy, których komputery nie będą w stanie realizować – przynajmniej nie w najbliższej przyszłości.
Scenariusze pozytywne
Peter Diamandis, założyciel fundacji XPRIZE promującej przyjazny ludzkości rozwój technologiczny, nie ma wątpliwości, że roboty prędzej czy później zastąpią człowieka w wielu zawodach. Zwraca jednak uwagę, że niekoniecznie jest to zagrożenie. Oczywiście, nikt nie chce stracić pracy, tym bardziej na rzecz maszyny, a nie drugiej osoby, ale – paradoksalnie – może to wyjść wszystkim na dobre. Diamandis uważa, że bezrobocie technologiczne zostanie zrównoważone demonetyzacją życia – dzięki technologii wszystko stanie się znacznie tańsze, a być może wręcz darmowe.
Przykładów nie trzeba daleko szukać – spójrzmy choćby na smartfony. Jeszcze dwie dekady temu chodziliśmy objuczeni setką urządzeń: walkmanem lub discmanem do słuchania muzyki, aparatem do robienia zdjęć, kamerą do filmowania, latarką, GPS-em lub papierową mapą, jeśli wybieraliśmy się w obce miejsce. Teraz to wszystko zawiera się w telefonie, a tysiące dodatkowych aplikacji sprawiają, że na dobrą sprawę nie musimy nawet płacić za SMS-y czy rozmowy (w tym również wideorozmowy). Sam smartfon kosztuje też zaledwie paręset złotych – nieporównywalnie mniej w stosunku do łącznej ceny wymienionego wyżej ekwipunku.
Demonetyzacja sięga jednak znacznie szerzej. Diamandis przytacza m.in. takie obszary:
komunikacja – smartfony i komputery podłączone do Internetu pozwalają przedsiębiorstwom na gromadzenie danych dotyczących użytkowników, a informacja jest przecież obecnie najbardziej pożądanym majątkiem; pożądanym do tego stopnia, że wkrótce przedsiębiorstwa te same zaczną rozdawać sprzęt, byle tylko zyskać dostęp do danych;
transport – Uber, Lyft czy usługi carpoolingowe szybko zyskują na popularności, redukując zapotrzebowanie na własny pojazd. Po co kupować samochód, opłacać paliwo, ubezpieczenie i przeglądy techniczne, skoro za ułamek tej ceny można bez problemu dostać się z punktu A do punktu B? Szybko rozwijający się rynek samochodów autonomicznych prawdopodobnie zepchnie taksówkarzy na margines, ale znacząco obniży koszt podróży, a być może również zwiększy ich bezpieczeństwo;
służba zdrowia – w 2016 r. superkomputer IBM Watson zdiagnozował u pacjentki białaczkę, której nie potrafili wykryć lekarze. Maszyny potrafią już identyfikować nowotwory skóry na równi z dermatologami, a skuteczność robotów przy operacjach wymagających szczególnej precyzji jest nieporównywalna z ludzką ręką. Sekwencjonowanie genomu przesuwa służbę zdrowia z reaktywnej do proaktywnej – co oznacza, że zamiast leczenia uwaga skupia się na zapobieganiu chorobom, a to przekłada się na niższe wydatki na zdrowie.
Międzynarodowa Federacja Robotyki przewiduje z kolei inny scenariusz: roboty nie zastąpią człowieka, ale będą wobec niego komplementarne. Zaledwie co dziesiąty zawód jest możliwy do całkowitej automatyzacji. Dotyczy to głównie pracowników nisko wykwalifikowanych, np. produkcyjnych.
Roboty pozwalają na sprawniejsze i efektywniejsze wykonywanie rutynowych zadań, co naturalnie skutkuje wyparciem czynnika ludzkiego z tego sektora, ale jednocześnie umożliwia przesunięcie siły roboczej do innych gałęzi.
Deloitte w raporcie „From Brawn to Brains: The Impact of Technology on Jobs in the UK” zaznacza, że choć rozwój technologiczny mógł przyczynić się w Wielkiej Brytanii do utraty pracy przez 800 tysięcy osób, to jednakowoż pomógł stworzyć aż 3,5 miliona nowych stanowisk. Wtóruje im PwC, pisząc, że najbardziej zrobotyzowane branże w Stanach Zjednoczonych – w tym branża elektroniczna – zatrudniają o ponad 20% więcej inżynierów i dwukrotnie więcej pracowników zajmujących się konserwacją niż pozostałe branże. Przekłada się to również na wyższe wynagrodzenie. Nie bez znaczenia jest też fakt, że kraje z największym zagęszczeniem robotów, m.in. Niemcy i Korea, mają jedne z najniższych wskaźników bezrobocia.
O nieocenionej roli człowieka pisze też literatura. Paul Bentley, bohater książki Waltera Tevisa „Przedrzeźniacz”, w jednej ze scen trafia do zautomatyzowanej fabryki tosterów.
[W fabryce] tostery przesuwały się na taśmociągach, gdzie maszyny składały je i podłączały kable. Zadanie niektórych maszyn polegało jedynie na przyspawaniu pojedynczej części. Każdą z maszyn obsługiwał robot Marki Dwa – powłóczący nogami android-imbecyl – który stał obok i obserwował jej działanie. Z olbrzymiej rolki na początku taśmy wysuwał się stalowy arkusz, a na drugim końcu pojawiały się gotowe tostery.(…) Kiedy zbliżyłem się do końca taśmy, zauważyłem, co się dzieje. Stał tam robot Marki Trzy, ubrany w szary uniform. W odróżnieniu od pozostałych, poruszał się raczej zwinnie. Gdy docierał do niego ukończony toster, pstrykał przełącznikiem z boku urządzenia, tuż ponad niewielką baterią jądrową, a gdy nic się nie działo – żaden element grzewczy nie rozpalał się do czerwoności – wrzucał toster do dużego pojemnika na kółkach. (…) Fabryka stanowiła zamknięty układ. Niczego do niej nie dostarczano i nic jej nie opuszczało. Możliwe, że produkowała i utylizowała wadliwe tostery od stuleci. Jeżeli w pobliżu znajdowała się stacja naprawy robotów, głupie maszyny mogły tak trwać niemal w nieskończoność. Najwyraźniej nie potrzebowały żadnych nowych surowców.
To właśnie Bentley znajduje źródło problemu – zatkaną maszynę dostarczającą mikroprocesory.
W końcu znalazłem to, czego szukałem. Była to maszyna nieco mniejsza od innych, wyposażona w zsypnię, w której znajdowały się setki małych metalicznych mikroprocesorów. Powinny wypadać przez wąską szyjkę, żeby metalowe chwytaki mogły je montować w przesuwających się tosterach, ale jeden z nich utknął bokiem i zablokował wszystkie pozostałe. Przez chwilę na niego patrzyłem, rozmyślając o tym, ile energii poszło na marne przez ten jeden mały kawałek krzemu. Przypomniałem sobie, że toster w moim internacie się popsuł i od tamtej pory nigdy nie jedliśmy tostów. Potem poruszyłem zsypnię dłonią, aż mikroprocesor się poluzował. Mechaniczny chwytak złapał go i umieścił wewnątrz kolejnego tostera, tuż poniżej włącznika na ściance, a niewielki promień lasera błysnął i przyspawał go na miejscu. Kilka chwil później inspektor na końcu linii produkcyjnej włączył toster, a wtedy element grzewczy zalśnił na czerwono. Robot nie okazał zdziwienia, tylko wyłączył urządzenie i schował je do pustego kartonu, a potem powtórzył cały proces.
Jak można przygotować się na robotyzację?
W walce z maszyną człowiek zwykle stoi na straconej pozycji. Roboty są tańsze w utrzymaniu, efektywniejsze, bardziej ewolucyjne. Nawet jeśli koniec końców zastąpią człowieka, możemy przynajmniej spróbować odwlec to w czasie lub stworzyć swoistą siatkę zabezpieczającą, która złagodzi skutki wyparcia nas z rynku.
Z raportu Światowego Forum Ekonomicznego „The Future of Jobs” wynika, że ogromną rolę w tym procesie odegra długoterminowe nastawienie na poprawę wydajności edukacji. Obecny system nauczania jest już mocno przestarzały, skupiony na prestiżu wynikającym z posiadanego wykształcenia raczej niż na nabywaniu konkretnych, przydatnych rynkowo kwalifikacji. Z tego względu sugeruje się ściślejszą współpracę uczelni z instytucjami biznesowymi i rządowymi, by XXI-wieczny pracownik wnosił do gospodarki coś więcej niż tylko „papierek”.
Drugą kwestią jest tzw. lifelong learning, czyli proces nauczania przez całe życie. Społeczeństwa starzeją się coraz szybciej i o ile pokolenie millenialsów relatywnie łatwo jest w stanie dopasować się do zmieniającej się rzeczywistości, o tyle poprzednie pokolenia – już niekoniecznie. Nie jest też wykluczone, że za 20, 30 czy 50 lat obecni nastolatkowie nie staną przed wyzwaniem równie wielkim, jakie dziś dotyka ludzi po czterdziestce. Jeżeli chcemy pozostać konkurencyjni możliwie długo, nawet lifelong learning może okazać się niewystarczający. Konieczne może być całkowite przekwalifikowanie się, być może nawet kilkukrotne.
Coraz częściej mówi się też o konieczności wprowadzenia dochodu podstawowego. W świecie, w którym roboty zastąpią człowieka w pracy (a takiego scenariusza nie możemy odrzucać), obowiązek utrzymania obywatela może zostać przerzucony na rząd. Dotknie to przede wszystkim osoby o niskich i średnich kwalifikacjach – wysoko wykwalifikowani pracownicy powinni utrzymać się na rynku, natomiast przedsiębiorcy dalej będą zarabiać na kapitale, w tym wypadku na posiadanych robotach.
Jak mówi Martin Ford, autor książki „Rise of the Robots: Technology and the Threat of a Jobless Future”, czasy, gdy maszyny całkowicie wyprą człowieka z rynku, to odległa przyszłość. O dochodzie podstawowym myśli się jednak już teraz. Kluczem jest takie dopasowanie jego wysokości, by nie odbierać ludziom bodźca do pracy, nawet jeśli miałaby to być wyłącznie praca dorywcza lub w niepełnym wymiarze godzin.
Skąd jednak wziąć na to środki? Na myśl nasuwa się opodatkowanie robotów. Ta propozycja znalazła wielu zwolenników na całym świecie. Odnosi się do niej projekt rezolucji Parlamentu Europejskiego, mówi o tym noblista w dziedzinie ekonomii Robert Shiller, Bill Gates, a ostatnio nawet minister finansów Mateusz Morawiecki.
Gates twierdzi, że praca wykonywana przez roboty powinna być opodatkowana tak, jak ta wykonywana przez człowieka. Dzięki temu możliwe będzie wsparcie sektora socjalnego, czy to w formie wspomnianego już dochodu podstawowego, czy programów nastawionych na pomoc osobom wykluczonym, starszym lub niepełnosprawnym.
Zdaniem Morawieckiego z kolei nie może być tak, że tylko właściciele i konstruktorzy robotów będą korzystać z ich pracy. Przygotowanie społeczeństwa na nadejście ery robotów oznacza jednak zmiany nie tylko w systemie podatkowym, ale również emerytalnym czy edukacyjnym.
Prawo do posiadania broni budzi wielkie emocje na całym świecie. W kontekście rzekomej ery zamachów terrorystycznych grupy nacisku coraz mocniej lobbują za możliwie najłatwiejszym dostępem do broni palnej dla każdego zainteresowanego obywatela. Czy jest to jednak właściwa ścieżka?
Polska nie jest tu wyjątkiem. Wśród lobbujących najgłośniej słychać o projektach ruchu ROMB i Kukiz’15. I na dobrą sprawę wystarczy przeczytać (ze zrozumieniem) te projekty, by móc odpowiedzieć sobie na postawione wyżej pytanie. Dość wspomnieć, że ci ostatni postulują zniesienie wymaganych obecnie orzeczeń lekarskich i psychologicznych (!), zastępując je… opinią lekarza pierwszego kontaktu. O tym, czy otrzymamy pozwolenie na broń, ma więc decydować pani doktor z naszej przychodni, a nie lekarz specjalista. Takich „kwiatków” (jak choćby zrównanie statusu osób uzależnionych od substancji psychoaktywnych ze statusem osób zdrowych) jest zresztą więcej.
Ale nawet skrajna indolencja zwolenników ułatwionego dostępu do broni może nie być dość przekonywająca. Pokażemy więc pięć powodów, dla których zmiany w prawie uważamy za kompletnie chybiony pomysł.
Warto podkreślić jedną kwestię: opowiadamy się za utrzymaniem status quo, a nie za zaostrzeniem przepisów. Istniejąca sytuacja prawna czyni z Polski bezpieczne państwo, a potencjalne zmiany – co wykażemy w dalszej części tekstu, powołując się również na przykład amerykański, tak często przytaczany przez zwolenników liberalizacji dostępu do broni – niechybnie zaburzyłyby ten porządek.
Zwiększenie prawdopodobieństwa wypadków
Z wielką mocą wiąże się wielka odpowiedzialność. W przypadku broni nie jest inaczej. Paradoksalnie poczucie władzy wynikające z posiadania broni często stawia nas w znacznie gorszej sytuacji. Z badań Guns, Fear, the Constitution, and the Public’s Health opublikowanych w “New England Journey of Medicine” płynie wniosek, że trzymając broń w domu zwiększamy ryzyko własnej śmierci nawet o 170%. Wynika to z paru banalnych przyczyn.
Po pierwsze, ze świadomości potencjalnego oporu. Jak mówi stare przysłowie, nie idzie się z nożem na strzelaninę. Napastnik, wiedząc, że jego ofiara z dużą dozą prawdopodobieństwa będzie miała broń, już zawczasu sam odpowiednio się uzbroi. Jak myślicie – kto będzie skuteczniejszy? Przygotowany do ataku napastnik czy jego ofiara, świeżo upieczony i zaskoczony posiadacz broni? Potwierdzają to badania: według Investigating the Link Between Gun Possession and Gun Assault prawdopodobieństwo postrzału jest aż 4,5 razy większe w przypadku uzbrojonych osób.
Po drugie, stanowimy zagrożenie również dla samych siebie. W Stanach Zjednoczonych – kraju, na który chyba najczęściej powołują się zwolennicy liberalizacji dostępu do broni – w samym tylko 2010 r. zanotowano blisko 20 tysięcy samobójstw z użyciem broni. To ponad połowa samobójstw w skali całego kraju. Do tego trzeba doliczyć ponad 600 przypadkowych śmiertelnych postrzałów, z których w co dwunastym miało udział dziecko poniżej szóstego roku życia. Aż 14 tysięcy osób odniosło obrażenia na skutek użycia broni bezprochowej (np. wiatrówki lub śrutówki). Statystyki te można mnożyć w nieskończoność, ale wniosek płynie z nich jednoznaczny: broń palna w rękach niedoświadczonego użytkownika (a, o czym wspomnimy również w dalszej części tekstu, głównie z takim będziemy mieć do czynienia) stanowi dla niego raczej duże zagrożenie niż środek bezpieczeństwa.
Infografika broń
Warto jednak przytoczyć jeszcze jedne dane: wskaźnik średniej liczby zabójstw w Europie. Polska – ze swoim rzekomo upośledzonym prawem dotyczącym posiadania broni – jest pod tym względem jednym z najbezpieczniejszych krajów na kontynencie. Przed czym więc tak naprawdę potrzebujemy się bronić, skoro na 100 tys. mieszkańców ginie u nas mniej niż jedna osoba?
Jak z kolei wygląda to poza Europą? Jak wynika z raportu Small Arms Survey z 2007 r., wśród państw z najwyższym współczynnikiem posiadania broni przodowały Stany Zjednoczone (88,8 sztuki na 100 mieszkańców) i Jemen (54,8). Ten drugi kraj został całkowicie pominięty w rozważaniach przy okazji tekstu traktującego o zwolennikach liberalizacji dostępu do broni, warto więc przytoczyć dane statystyczne w tym miejscu.
W 2007 r. liczba zabójstw w przeliczeniu na 100 tys. mieszkańców wyniosła 4,0, ale do 2012 r. wzrosła niemal dwukrotnie – do poziomu 7,45. 84% z nich zostało dokonanych z użyciem broni, co daje nam współczynnik 6,26. Dla porównania: w Polsce w 2007 r. wyniósł on 0,09. Jeśli wspomnimy, że w Polsce mamy 1,3 sztuki broni na 100 mieszkańców, daje nam to 42 razy więcej broni per capita w Jemenie, ale aż 70 razy więcej zabójstw z jej użyciem. Nawet w Stanach Zjednoczonych współczynnik zabójstw jest 33-krotnie wyższy (2,97/100 tys. mieszkańców). To dobitnie pokazuje, że między liczbą sztuk broni i częstotliwością zabójstw z ich użyciem z pewnością występuje zależność, którą zwolennicy dostępu do broni tak uwielbiają pomijać.
Koszty ekonomiczne
Z artykułu The True Cost of Gun Violence in America wynika, że incydenty związane z bronią kosztują każdego Amerykanina ponad 700 dolarów rocznie – to więcej niż całkowity koszt walki z nadwagą w USA. Łącznie daje to ponad 229 miliardów dolarów w skali roku. Ponad połowa tych środków pochodzi z kieszeni podatników.
Zdecydowana większość tych kosztów (ok. 221 miliardów dolarów) to koszty pośrednie: utracone dochody, drastyczny spadek jakości życia czy straty ekonomiczne dla pracodawców. Szacunki te opierają się na założeniu, że statystyczne życie „warte” jest ok. 6,2 miliona dolarów, choć wartość ta jest prawdopodobnie mocno zaniżona. Wydział Transportu Publicznego Stanów Zjednoczonych proponuje bowiem kwotę aż o połowę wyższą.
Trzeba też pamiętać, że wyliczenia z wyżej wymienionego artykułu prawdopodobnie nie uwzględniają wielu innych czynników, których koszt znacznie ciężej oszacować, a które mają równie kluczowe znaczenie dla społeczeństwa. To między innymi społeczna trauma na skutek przemocy ulicznej czy tzw. społeczny koszt strachu, będący jednym z głównych problemów w wielkich miastach. Nie tylko implikuje on potężne wydatki rządowe na bezpieczeństwo i zapobieganie przestępczości, ale też wstrzymuje rozwój gospodarczy. W przeprowadzonej w 1998 r. przez Philipa Cooka ankiecie aż 63,6% badanych przyznało, że byłoby skłonnych płacić podatki wyższe aż o 200 dolarów (średnie obciążenie podatkiem dochodowym w USA to ok. 9 000 dolarów), jeśli obniżyłoby to skalę urazów na skutek użycia broni o 30%. W skali kraju dałoby to aż 24,5 miliarda dolarów.
Polacy czują się bezpiecznie
Zwolennicy liberalizacji prawa do posiadania broni jak mantrę powtarzają argument o zwiększonym poczuciu bezpieczeństwa; argument – na pewnym poziomie ogólności – być może i słuszny, gdyby nie jeden drobny szczególik: nastroje społeczne nijak z nim nie korelują. W świetle najnowszych badań CBOS aż 89% ankietowanych Polaków wskazało Polskę jako kraj bezpieczny do życia. Jeszcze więcej, bo aż 95%, czuje się bezpiecznych w swoim miejscu zamieszkania.
Nie jest to sytuacja jednostkowa. W zeszłorocznym badaniu odsetek zadowolonych z bezpieczeństwa w kraju i miejscu zamieszkania wynosił odpowiednio 80 i 95%, a tak wyraźny trend utrzymuje się od co najmniej 9 lat (w przypadku bezpieczeństwa w miejscu zamieszkania wręcz od pierwszego badania, zorganizowanego w 1987 r.).
Prawo – co powtarza się przy każdej możliwej okazji – powinno służyć ludziom, a nie ludzie prawu. Po co więc wprowadzać zmiany – zwłaszcza tak kontrowersyjne – w kraju, który tych zmian ewidentnie nie potrzebuje? Polacy jako naród zdecydowanie czują się bezpieczni. Ingerencja w status quo nie poprawi wydatnie sytuacji (wystarczy zwrócić uwagę na trendy – przy obecnych przepisach odsetek zadowolonych obywateli systematycznie rośnie), a może ją z łatwością pogorszyć.
Polacy nie chcą liberalizacji przepisów
Z powyższym wiąże się jeszcze jedna ważna kwestia. Jak wynika z badań IBRiS, blisko 80% Polaków nie chce liberalizacji przepisów o dostępie do broni. Nie jest to wynik odosobniony. W listopadzie 2016 r. aż 71% badanych opowiedziało się przeciwko ułatwieniom w dostępie do broni w sondażu przeprowadzonym przez Instytut Badań Pollster. Za liberalizacją przepisów był zaledwie co piąty Polak.
Warto też przy okazji przytoczyć niektóre wypowiedzi z forów internetowych (zachowana pisownia oryginalna):
Jak myślisz, skąd nastolatek w USA bierze broń? Z czarnego rynku? Nie, kradnie LEGALNĄ strzelbę ojca albo LEGALNIE kupuje ją w supermarkecie. Problemem jest to, że zwolennicy powszechnego dostępu do broni argumentują swój punkt widzenia sytuacjami, które ten powszechny dostęp do broni stworzył. Oczywiście, kto chce zdobyć broń i tak ją zdobędzie, ale póki co nie słychać, by po ulicach polskich miast chodzili psychopaci z karabinami. Bardzo dobrze się dzieje, że dostęp do broni w Polsce jest tak słaby. Wciąż nie poradziliśmy sobie z wytłumaczeniem ludziom, że nie prowadzi się auta po pijaku. Wyobraź sobie, że ci sami ludzie mają w domu broń. Wierzysz, że, pod wpływem emocji i alkoholu bądź narkotyków z niej nie skorzystają? Bo ja nie.
(Kage)
Nikt dziwnego, że nikt nie chce zmian. Polska ma jeden z najniższych na świecie odsetek zabójstw z użyciem broni. Obecne przepisy działają b. dobrze. Kto b. chce mieć tę broń to może ją mieć, po uzyskaniu licencji. Jak widać aż 190 tyś Polaków takie pozwolenie uzyskało. Im mniej broni na rynku tym bezpieczniej – to oczywista oczywistość. Jak się komuś marzy zupełnie wolny dostęp do broni to droga otwarta – wystarczy wyjechać do Somalii, stolicy wolności z mokrych snów korwinistów.
(~charly)
Powszechne prawo do posiadania broni – ależ oczywiście, ale nie bez kursu strzeleckiego i badań psychiatrycznych. Broń to nie zabawka a w tej chwili bez powszechnego poboru dzieciaki widzą broń tylko na filmach więc ja nie boję się tego że po wprowadzeniu powszechnego dostępu do broni ludzie będą strzelać jeden do drugiego … boję się bardziej że ludzie sami sobie krzywdę zrobią bo bez odpowiedniego kursu i przygotowania do obchodzenia się z bronią palną nie będą wiedzieć za bardzo nawet w którą stronę lufę skierować podczas strzału.
(~Marcuin~)
Dużo mówi się – zwłaszcza w retoryce rządzącego obecnie PiS – o słuchaniu „suwerena”. Aż 80% badanych stanowi chyba dostatecznie liczną grupę, by jednoznacznie określić preferencje Polaków w kwestii ułatwionego dostępu do broni.
Brak kultury broni
Posłowie klubu Kukiz’15 mówią o rzekomej tradycji posiadania broni i „historycznych uwarunkowaniach”. Na ile jednak jest to prawda?
Obecnie w Polsce mamy zaledwie około 150 strzelnic. Dla porównania, czterokrotnie mniej liczne od nas Węgry ogłosiły na początku 2017 r., że w ciągu trzech lat wybudują aż 197 takich obiektów. Dobitnie pokazuje to skalę braków w polskiej infrastrukturze – braków, które bezpośrednio obalają tak mocno lansowaną „tradycję posiadania broni”.
Za brakiem kultury broni idą oczywiście i inne problemy. Skoro praktycznie nie istnieje infrastruktura, nie ma możliwości odbycia skutecznego szkolenia (a co się dzieje, jeśli broń palną otrzyma nieprzeszkolona osoba, łatwo sobie wyobrazić). Zmagają się z tym nie tylko cywile, ale nawet służby mundurowe. W 2008 r. roku aż czterech na pięciu funkcjonariuszy przyznało, że baza strzelecka jest słabą stroną polskiej policji.
Nagminne są sytuacje, kiedy kursanci muszą dojeżdżać po kilkadziesiąt kilometrów do najbliższego obiektu, a wielu z nich bywa na strzelnicy rzadziej niż raz na rok. Do tego systematycznie maleją wymagania dla kandydatów na funkcjonariuszy, zmniejsza się też liczba godzin przeznaczonych na szkolenia. Efekty często bywają tragiczne. Regularnie słyszymy o sytuacjach, kiedy policjant postrzelił się w trakcie czyszczenia broni. Głośny był też przypadek 34-letniego instruktora z Legnicy, który zranił swoją kursantkę podczas chwalenia się bronią.
To wyraźnie pokazuje, jak wiele jest prawdy w polskiej rzekomej tradycji posiadania broni. Skoro nawet wśród służb mundurowych panuje niekompetencja, a funkcjonariusze sami zwracają uwagę na problem słabej bazy strzeleckiej, to jak bardzo muszą odstawać od nich zwykli obywatele, którym rozmaite grupy interesu chcą przyznać łatwiejszy dostęp do broni?
Podsumowanie
Ułatwienia w dostępie do broni niosą za sobą poważne negatywne skutki. To nie tylko zwiększona śmiertelność posiadaczy, ale również wysokie koszty ekonomiczne czy zdrowotne. Przykład Stanów Zjednoczonych pokazuje, że wypadki związane z użyciem broni pochłaniają więcej funduszy niż walka z otyłością, a kwoty te i tak są mocno niedoszacowane. Sami obywatele chętnie płaciliby wyższe podatki, by tylko zmniejszyć skalę przestępczości wynikającą z posiadania broni.
Nie można też lekceważyć czynnika społecznego. Aż 80% Polaków nie chce liberalizacji przepisów, a zdecydowana większość czuje się bezpiecznie zarówno w kraju, jak i w miejscu zamieszkania. Jest to też trend rosnący. Mimo braku zmian w prawie, Polska w oczach mieszkańców z roku na rok staje się coraz bezpieczniejsza.
Do tego należy dodać brak kultury broni w kraju. Nie posiadamy wystarczającej liczby placówek, w których można ćwiczyć strzelanie, a problem dotyczy nawet służb mundurowych.
To oczywiście tylko wierzchołek góry lodowej. Pełna analiza wad rozwiązania proponowanego m.in. przez klub Kukiz’15 czy ROMB zajęłaby znacznie więcej, ale nawet teraz można jasno i wyraźnie stwierdzić, że liberalizacja dostępu do broni jest Polsce absolutnie niepotrzebna.
W ostatnich latach coraz więcej słyszy się o aktach terroru dokonywanych przez radykalistów islamskich – począwszy od ataku na wieże World Trade Center, a skończywszy na sierpniowych zamachach w Barcelonie. Islamiści działają jednak nie mniej aktywnie również w innych rejonach świata – Afryce czy Azji.
Ostatnio poruszaliśmy temat skali i rodzajów terroryzmu na świecie i w Europie. Dziś skupimy się tylko na jednym jego wycinku – terroryzmie dżihadystów. Warto spojrzeć, kto stoi za zamachami oraz co motywuje terrorystów do ataku. Pierwsza część tekstu odnosi się do całego świata, druga – wyłącznie do Europy.
Najważniejsze grupy terrorystyczne
Nie da się ukryć, że ostatnie lata zostały zdominowane przez cztery grupy terrorystyczne: ISIS (zwane też Państwem Islamskim), Boko Haram, talibów i Al-Kaidę. Jak wynika z raportu „Global Terrorism Index 2016”, organizacje te są odpowiedzialne za 74% ofiar wszystkich ataków w 2015 r. – łącznie blisko 18 tysięcy osób.
Najgroźniejsze z tej czwórki było ISIS, odpowiedzialne za ponad 6 tysięcy ofiar. W 2015 r. znacznie zwiększyło aktywność, notując aż o połowę więcej ataków w Syrii, a także powiększając liczbę państw objętych atakami do 11 (w porównaniu z 6 w 2014 r.). Jeśli pod uwagę wziąć organizacje powiązane z ISIS, państw tych byłoby jednak aż 28.
Boko Haram – niechlubny lider rankingu z 2014 r. – zanotowało 18-procentowy spadek liczby ofiar. Ta ekstremistyczna organizacja działa w Afryce, głównie w Nigerii, jednak wciąż uważana jest za jedną z najbardziej niebezpiecznych na świecie. Dość wspomnieć, że sama masakra w Baga na początku stycznia 2015 r. pochłonęła ok. 2 000 istnień. Atak nie odbił się jednak szerokim echem w mediach, bardziej skupionych na znacznie mniejszym zamachu na redakcję magazynu „Charlie Hebdo”.
Talibów i Al-Kaidę kojarzy się przede wszystkim z Osamą bin Ladenem i zamachem na World Trade Center w 2001 r. Obie grupy skupiają się na kontynentach azjatyckim i afrykańskim – przy czym talibowie działają wyłącznie w Afganistanie. Dla talibów 2015 r. był wyjątkowo udany – w stosunku do poprzedniego okresu zanotowali aż 30-procentowy wzrost liczby ofiar. Al-Kaida z kolei zmniejszyła aktywność, mimo to w 2015 r. z rąk jej członków oraz grup sprzymierzonych zginęło ponad 1 600 osób.
Krótkie podsumowanie działalności czterech wspomnianych organizacji terrorystycznych prezentuje poniższa tabela. Jak widać, grupy te finansowane są przede wszystkim z nielegalnych źródeł: przemytu lub porwań dla okupu.
Źródło: opracowanie własne na podstawie danych Global Terrorism Index 2016
Terroryzm dżihadystów: portret zamachowca
Nie istnieje uniwersalny portret zamachowca w Europie. „Global Terrorism Index 2016” wskazuje jednak na kilka cech, które generalnie można powiązać z terroryzmem:
tzw. samotne wilki to najczęściej mężczyźni, kierujący się pobudkami ideologicznymi,
rekrutacja do lokalnych grup terrorystycznych zwykle odbywa się poprzez rodzinę i znajomych,
w grupach międzynarodowych dużą rolę odgrywa edukacja i szansa na znalezienie zatrudnienia; członkowie tych grup zwykle cechują się niskimi dochodami, za to wysokim poziomem wykształcenia.
W każdej z tych trzech grup (samotne wilki, grupy lokalne, grupy międzynarodowe) zwraca się uwagę na inne cechy charakterystyczne dla zamachowców.
Samotne wilki
Samotne wilki to zwykle osoby nieco starsze niż członkowie grup terrorystycznych (33 lata wobec 26 lat dla przeciętnego członka Al-Kaidy), choć wiele badań nie notuje widocznego trendu w tej kwestii. Podobnie ciężko o konsensus na poziomie socjoekonomicznym – z jednej strony mówi się o osobach wykształconych, z drugiej – sporo zamachowców wywodzi się ze środowisk o niskim poziomie zarówno edukacji, jak i zarobków. Patrząc na ataki samotnych wilków w Unii Europejskiej, widać jednak nieco wyższy odsetek zaburzeń psychicznych niż w populacji (35% wobec 27%).
Ogromną rolę w powstaniu fali ataków dokonywanych przez samotne wilki ma Państwo Islamskie, które w 2014 r. ogłosiło „nową hidżrę” i nakazało wszystkim muzułmanom dołączenie do grupy pod groźbą apostazji. Dwa lata później taktyka rekrutacyjna uległa zmianie – ISIS przyznało, że ataki na Zachodzie są nawet bardziej pożądane niż podróż do Azji.
Ataki samotnych wilków są zwykle publicznie chwalone na łamach A’maq News – w ten sposób Państwo Islamskie zachęca kolejnych terrorystów do zamachów, jednocześnie uchylając się od odpowiedzialności za ich skuteczność.
Choć ideologia ISIS wyłącza kobiety z obowiązku uczestnictwa w walce zbrojnej (pomijając samoobronę), to nie zakazuje go jednoznacznie. Ścisła segregacja płciowa sprawia jednak, że walczące kobiety określa się raczej mianem „sióstr wspierających Państwo Islamskie” niż „żołnierzy”.
Przykładowe działania samotnych wilków
14 lipca 2016 r. tunezyjski samotny wilk, mieszkający we Francji, wjechał w tłum w Nicei, zabijając 85 osób i raniąc 201. Przed śmiercią zdołał jeszcze oddać strzały w kierunku funkcjonariuszy policji. Przypuszcza się, że atak planował nawet od roku. Dwa dni później odpowiedzialność za zamach przyjęło Państwo Islamskie, choć nie udało się znaleźć solidnych argumentów, że to właśnie ISIS stał za atakiem. Wpisuje się to w we wspomniane wcześniej metody działania grupy.
Do podobnego zdarzenia doszło w grudniu w Berlinie, gdy ciężarówka wjechała w tłum w centrum miasta, zabijając 12 osób. Ponownie Państwo Islamskie ogłosiło się na łamach A’maq News odpowiedzialnym za zamach, nazywając napastnika „żołnierzem dokonującym ataku w odpowiedzi na wezwanie do atakowania mieszkańców międzynarodowej koalicji”. Sprawcą był 24-letni Tunezyjczyk, który wnioskował w Niemczech o azyl polityczny. Przed atakiem nagrał film, w którym przysiągł wierność ISIS.
Grupy międzynarodowe
Wśród grup międzynarodowych (organizacje lokalne pomijamy, ponieważ nie mają one bezpośredniego związku z zamachami islamskimi – to często grupy nacjonalistyczne lub separatystyczne, jak IRA, ETA czy tureckie PKK) głównym impulsem jest niezdolność do asymilacji w kulturze zachodniej. Szacuje się, że w 2015 r. aż 31 tysięcy osób przybyło do Syrii i Iraku, by dołączyć do ISIS lub innych grup ekstremistów. Zamachowcami kierują jednak pobudki raczej osobiste niż polityczne.
13 listopada 2015 r. w Paryżu doszło do serii ataków dokonanych przez bojowników ISIS. Zginęło 137 osób, a ponad 300 zostało rannych, z tego 99 ciężko. Za zamachy odpowiedzialnych było co najmniej 8 napastników, w tym wychowani w radykalnej brukselskiej dzielnicy Molenbeek Francuz Salah Abdeslam i Belg Abdelhamid Abaaoud, obaj mający marokańskich rodziców. Abaaoud w 2014 r. przeniósł się do Syrii i dołączył do ISIS, a Abdeslam przyjął radykalne stanowisko po jego powrocie do Europy. Tylko dwójka zamachowców pochodziła z Iraku. Ataki w Paryżu były najkrwawszymi we Francji od czasu drugiej wojny światowej i doprowadziły do pierwszej od 1944 r. godziny policyjnej w mieście.
Podsumowanie
Jeśli wziąć pod uwagę wyłącznie terroryzm powiązany z ekstremistami islamskimi, można zauważyć dominację czterech grup: ISIS, Boko Haram, talibów i Al-Kaidy. Odpowiedzialne są one za 74% ataków. Choć nie da się określić jednolitego profilu zamachowca w Europie, wskazuje się na kilka często powtarzających się cech, m.in. niski status ekonomiczny przy jednocześnie wysokim poziomie wykształcenia, problemy psychiczne i wcześniejszą karalność. Wielu zamachowców było też na celowniku policji lub służb bezpieczeństwa.
Polska gospodarka energetyczna w dalszym ciągu oparta jest o wydobycie węgla, choć powoli skłaniamy się ku innym ścieżkom rozwoju, w tym ku OZE – odnawialnym źródłom energii, takim jak energia geotermalna, słoneczna czy wodna. Jakie stoją przed nami perspektywy? Czy faktycznie jesteśmy w stanie zasilić sieć energetyczną za pomocą wiatraków i elektrowni na biomasę?
Trzy kluczowe kwestie, o których traktuje poniższy artykuł, to potencjał techniczny, polityczny i ekonomiczny wykorzystania OZE w polskim planie energetycznym. Warto bowiem zdawać sobie sprawę, jak do tego tematu podchodzi polski rząd, czy węgiel faktycznie jest dużo tańszy w eksploatacji niż woda lub wiatr, a także czy warunki geograficzne Polski pozwalają na efektywne wykorzystanie sił natury.
Potencjał techniczny OZE
Podstawowym problemem technicznym pozyskiwania energii ze źródeł odnawialnych jest wpisana w nie konieczność ochrony przyrody. Wszak odejście od „brudnych” paliw kopalnych ma na celu między innymi troskę o środowisko naturalne. Z tego względu budowa instalacji wiatrowych, solarnych czy wodnych wiąże się z nierzadko poważnymi ograniczeniami. Pod uwagę trzeba bowiem wziąć potencjalne negatywne skutki dla środowiska.
Elektrownie mogą poważnie ingerować w faunę i florę. Morskie farmy wiatrowe wpływają na możliwości połowu ryb, produkcja energii z biomasy leśnej stwarza zagrożenie dla gospodarki leśnej, a nieodpowiednio eksploatowane elektrownie geotermalne mogą doprowadzić do wyjałowienia gleb oraz zasolenia wód powierzchniowych. Problemy stwarza również potencjalna lokalizacja. Tereny przeznaczone pod budowę instalacji korzystających z OZE mogłyby równie dobrze posłużyć jako baza turystyczna, szlak transportowy czy pole uprawne. Dylematów jest więc wiele.
W poniższej tabeli przedstawiliśmy zestawienie potencjalnych ograniczeń rozwoju OZE w Polsce.
Trzeba też zauważyć, że choć polska energetyka nadal opiera się na węglu (i przez długi czas nie ulegnie to zmianie), widoczny jest coroczny przyrost zainstalowanej mocy w infrastrukturze wykorzystującej OZE. Na przestrzeni lat 2005-2017 wzrost ten był blisko ośmiokrotny. Szczególnie mocno rozwinęła się energetyka wiatrowa oraz pozyskiwanie energii z biomasy. W ostatnich kilku latach rozpoczęto też produkcję energii solarnej.
Warto przy tym zwrócić uwagę na współczynnik wykorzystania mocy przy poszczególnych technologiach, przedstawiający wyprodukowaną przez elektrownię energię jako hipotetyczny procent czasu pracy z mocą maksymalną. Widać wyraźnie, że tylko elektrownie na biogaz i biomasę osiągają wyniki zbliżone do tradycyjnych elektrowni węglowych. Z poniższej tabeli wynika, że aby zastąpić elektrownię węglową o mocy 1 MW, należałoby wybudować elektrownię wiatrową o mocy 2,25 MW lub elektrownię fotowoltaiczną (słoneczną) o mocy 6 MW. Niski współczynnik wykorzystania mocy niewątpliwie przekłada się na mniejsze zainteresowanie odnawialnymi źródłami energii.
Typ technologii
Współczynnik wykorzystania mocy w 2014 r.
Fotowoltaika
9%
Elektrownie wiatrowe
24%
Elektrownie wodne
26%
Elektrownie na biomasę
49%
Elektrownie na biogaz
51%
Elektrownie i elektrociepłownie opalane węglem
54%
Źródło: CIRE
Potencjał techniczny OZE – infografika
Potencjał polityczny OZE
Niestabilny system prawny z pewnością znacząco utrudnia wdrażanie nowych rozwiązań, a w takich kategoriach wciąż należy rozpatrywać OZE. Oto główne problemy, z jakimi borykać się mogą nie tylko producenci energii, ale także inwestorzy oraz klienci.
Zmiany przepisów
Ustawa z dn. 20 lutego 2015 r. o odnawialnych źródłach energii jeszcze w tym samym roku doczekała się pierwszej nowelizacji. Spowodowała ona m.in. przesunięcie o pół roku wejścia w życie systemu taryf gwarantowanych dla właścicieli mikroinstalacji o mocy do 10 kW. Mówi się też o kolejnej nowelizacji, mającej wprowadzić m.in. zwiększenie maksymalnej mocy mikroinstalacji OZE z 40 kW do 50 kW, objęcie prosumenckim systemem rozliczeń w postaci opustów również mikroinstalacji należących do przedsiębiorców czy taryfy gwarantowane dla wybranych typów biogazowni lub elektrowni wodnych o mocy do 500 kW.
Choć na papierze zmiany te wyglądają korzystnie, w 2017 r. po raz pierwszy od 13 lat zmniejszy się produkcja energii ze źródeł odnawialnych. Główną przyczyną jest spadek cen tzw. zielonych certyfikatów, czyli dotacji rządowych do OZE. Obecnie ich cena oscyluje na poziomie 10% wartości sprzed kilku lat. To sprawia, że produkcja zielonej energii staje się nieopłacalna. Z danych Agencji Rynku Energii wynika, że w 2016 r. aż 70% farm wiatrowych skończyło rok ze stratą, a produkcja energii z biomasy w pierwszym kwartale 2017 r. spadła o 0,5 TWh.
Problemy z aukcjami
Dużo kontrowersji budzi też system aukcyjny na energię, a konkretnie – preferencje rządu w tej kwestii. Znowelizowana ustawa o OZE zakłada bowiem, że środki przeznaczane na wsparcie wytwarzania energii ze źródeł odnawialnych będą trafiały w pierwszej kolejności do tych wytwórców, którzy zadeklarują produkcję energii po najniższej cenie. Od dłuższego czasu mówi się o wadach systemu: jego uznaniowości, nieprzejrzystości czy nieprzewidywalności dla inwestorów.
Polskie Stowarzyszenie Energetyki Wiatrowej zwraca też uwagę, że rząd stawia na najdroższe technologie OZE (czyli te wykorzystujące biogaz i biomasę), co może skutkować zahamowaniem rozwoju sektora. Drogie technologie przekładają się bowiem na wyższe ceny, a te płacić musi finalny odbiorca. Można więc spodziewać się odejścia konsumentów od zielonej energii ku tańszej, węglowej.
Problemów jest jednak znacznie więcej. PSEW podkreśla, że ani jedna elektrownia wiatrowa nie została dopuszczona przez rząd do uczestnictwa w systemie aukcyjnym, co nosi znamiona dyskryminacji – zgody zostały bowiem wydane np. dla instalacji na biomasę i biogaz. Również wolumen zaproponowanych aukcji jest zatrważająco niski – w 2017 r. przewidziano zaledwie 830 MW dla nowych instalacji, podczas gdy średnioroczny przyrost mocy za okres 2010-2015 to 883 MW. Trzeba też pamiętać, że system aukcyjny nie gwarantuje budowy wszystkich zwycięskich instalacji. Wskaźnik konwersji może wynieść – jak np. we Włoszech – ok. 50%.
W poniższej tabeli prezentujemy zestawienie przewidywanej mocy instalacji powstałych na skutek aukcji z podziałem na rodzaj wykorzystywanej energii.
Przewidywana moc instalacji (MW)
Nowe instalacje OZE
< 1 MW
> 1 MW
Biogaz rolniczy
70
30
Biogaz składowiskowy
5
–
Biogaz ściekowy
5
–
Dedykowane instalacje spalania biomasy
–
100
Termiczne przekształcanie odpadów
–
150
Energia wodna
10
10
Fotowoltaika
300
–
Energia wiatrowa
–
150
Suma
390
440
Źródło: Rynek Fotowoltaiki w Polsce 2017, Instytut Energetyki Odnawialnej, maj 2017 r. a podstawie danych ME.
Ustawa wiatrakowa – czy osiągniemy 15%?
Kulą u nogi polskiego sektora energetycznego może być ustawa o inwestycjach w zakresie elektrowni wiatrowych, czyli tzw. ustawa wiatrakowa. Zakłada ona, że wiatraki będą mogły być stawiane w odległości od domów nie mniejszej niż 10-krotność wysokości tych instalacji. Ta sama odległość miałaby być zachowana przy budowie nowych wiatraków przy granicach m.in. parków narodowych, rezerwatów, parków krajobrazowych, obszarów Natura 2000. Istniejące wiatraki, które nie spełniają kryterium odległości, nie mogłyby być rozbudowywane.
Ustawa znacznie podnosi również koszty inwestycyjne, a to za sprawą niekorzystnej interpretacji przepisów. Właściciele wiatraka będą bowiem musieli płacić podatek od nieruchomości od wartości całego wiatraka, a nie – jak do tej pory – tylko od masztu i fundamentów. Eksperci szacują, że spowoduje to nawet czterokrotny wzrost obciążeń podatkowych.
Potencjał ekonomiczny OZE
Nie sposób też pominąć wątek ekonomiczny. Nawet najczystsza energia musi się w jakiś sposób opłacać – czy to w bezpośrednim koszcie produkcji, czy w znacząco niższych kosztach zewnętrznych. Jak to wygląda w przypadku energii z OZE?
Ile kosztuje zielona energia?
Pod koniec 2014 r. ukazał się raport przygotowany na zlecenie Komisji Europejskiej, dotyczący kosztów produkcji energii w Unii Europejskiej. Wynika z niego, że ceny energii z OZE gwałtownie spadają i stają się coraz bardziej konkurencyjne wobec tradycyjnej energii węglowej.
Widać to szczególnie wyraźnie, gdy weźmiemy pod uwagę również koszty zewnętrzne – środowiskowe czy zdrowotne. W takim ujęciu węgiel staje się nawet dwukrotnie droższy od energii wiatrowej czy jądrowej.
Choć Komisja Europejska podkreśla, że obliczanie kosztów z uwzględnieniem kosztów środowiskowych czy opieki zdrowotnej jest obarczone większym ryzykiem błędu, niewątpliwie są to czynniki bardzo istotne ze społecznego punktu widzenia.
Europejskie Stowarzyszenie Energetyki Wiatrowej (EWEA) zwraca uwagę, że OZE w dalszym ciągu wykazują potencjał do redukcji kosztów, w przeciwieństwie do dojrzałej już technologii energetyki węglowej. Znajduje to odzwierciedlenie również w innych dokumentach, m.in. w raporcie Międzynarodowej Agencji Energetyki Odnawialnej (IRENA) z 2016 r. W jego świetle koszt produkcji energii z farm wiatrowych jest już o 25% niższy niż w przypadku elektrowni węglowych. Duża w tym zasługa nakładów na sektor B+R. Autorzy raportu szacują, że od 2010 r. koszty turbin wiatrowych spadły o 45%, a koszty paneli słonecznych – nawet o 80%.
Zestawienie kosztów produkcji energii przedstawia poniższa tabela.
Technologia
Koszt produkcji energii – LCOE [euro/MWh]
Koszt produkcji energii, uwzględniający koszty zewnętrzne oraz wartość interwencji [euro/MWh]
Koszty zewnętrzne [euro/MWh]
Elektrownie węglowe
75
160 – 230
95
Elektrownie jądrowe
90
133
20
Elektrownie gazowe
100
129 – 164
35
Elektrownie wiatrowe (lądowe)
80
105
<4
Elektrownie fotowoltaiczne
90
217
20
Źródło: opracowanie własne na podstawie danych raportu na zlecenie komisji Europejskiej: Progress towards completing the Internal Energy Market, 2014 r.
Ceny energii w Europie
Jeśli chodzi o cenę energii elektrycznej, plasujemy się zdecydowanie poniżej średniej europejskiej. Polska energia jest porównywalna cenowo z naszymi sąsiadami – Czechami, Litwą czy Słowacją. Oczywiście trzeba mieć na uwadze, że w Unii Europejskiej średnie zarobki są też znacznie wyższe niż w Polsce, a więc obciążenie portfela polskiego konsumenta będzie poważniejsze niż np. konsumenta norweskiego (mimo że Norwedzy płacą o blisko 0,02 euro/kWh więcej). Polską energię można jednak uznać za tanią. W tym kontekście potencjalnie wyższe koszty (choć, jak stwierdziliśmy wcześniej, konsekwentnie obniżające się) przejścia na pozyskiwanie energii ze źródeł odnawialnych stają się jeszcze mniejszym problemem.
Rekomendacje dla Polski
IRENA opracowała też – we współpracy z Ministerstwem Gospodarki – raport „REmap 2030”, określający perspektywy rozwoju energii odnawialnej w Polsce. Wynika z niego, że w 2030 r. możemy generować z OZE nawet 38% energii. Głównymi kierunkami rozwoju powinny być energetyka wiatrowa i energia z biomasy.
Do osiągnięcia tego celu wymagane są jednak spore nakłady inwestycyjne, sięgające nawet 4,5 mld dolarów rocznie (a więc dwukrotnie wyższe niż obecnie). IRENA szacuje, że Polska potrzebuje ok. 6 000 km nowych linii przesyłowych, by zapewnić stabilnie funkcjonującą sieć elektroenergetyczną, istotną zwłaszcza w kontekście mniej stałych OZE, takich jak farmy wiatrowe i słoneczne. Wydatki te pozwolą jednak zaoszczędzić nawet do 2 mld dolarów na kosztach środowiskowych i zdrowotnych.
Dodatkowym problemem jest konieczność prowadzenia inwestycji na morzu jako miejscu o największej sile wiatru. Taka lokalizacja blisko dwukrotnie podnosi koszty kapitałowe związane z budową farm wiatrowych.
Raport podkreśla też, że koszty inwestycji w OZE w Polsce są wyjątkowo wysokie, głównie na skutek konkurencji ze strony energetyki węglowej. Do optymalnego rozwoju sektora konieczna jest więc odpowiednia polityka wsparcia ze strony rządu. Przy utrzymaniu dotychczasowych założeń i wytycznych możemy bowiem liczyć na zaledwie 16-procentowy udział OZE w polskiej energetyce w 2030 r. Jest to o tyle istotne, że na mocy dyrektywy Parlamentu Europejskiego i Rady 2009/28/WE Polska została zobowiązana do osiągnięcia minimum 15% udziału OZE w energetyce do 2020 r. Za niewykonanie celu mogą grozić nam poważne kary.
Podsumowanie
Odejście od energii węglowej ku odnawialnym źródłom energii wiąże się z wieloma wyzwaniami. Konieczne jest wybranie dogodnej lokalizacji, jednocześnie mając na względzie czynniki środowiskowe: potencjalne zubożenie gleby czy fauny morskiej, obniżenie atrakcyjności turystycznej, poświęcenie terenów rolniczych i leśniczych.
Nie pomagają zmiany w przepisach prawnych. Polski rząd promuje drogie metody pozyskiwania energii, przez co zmniejsza się potencjał wykorzystania m.in. farm wiatrowych, które według IREN-y powinny być jednym z głównych kierunków rozwoju polskiej energetyki. Problemy stwarza też nowy system aukcyjny, przez wielu uznawany za nieprzejrzysty i nieprzyjazny dla inwestorów.
Mitem jest jednak, że koszt energii z OZE przewyższa tradycyjne źródła. Elektrownie wiatrowe, a nawet atomowe już teraz są tańsze w eksploatacji, a do tego generują znacznie niższe koszty środowiskowe. Do tego koszty te wciąż spadają, podczas gdy energetyka węglowa osiągnęła już pełny potencjał. W najbliższych latach można więc spodziewać się jeszcze tańszej energii ze źródeł odnawialnych. Trzeba też mieć na uwadze, że pokłady węgla prędzej czy później ulegną wyczerpaniu. O alternatywach trzeba jednak myśleć już teraz.
Dyskusji dotyczącej prawa do posiadania broni towarzyszą nieraz równie wielkie emocje co najgorętszym sporom światopoglądowym. Zwolennicy poszerzenia dostępu do broni palnej twierdzą, że opór wobec ich postulatów wynika z irracjonalnego strachu. Na dowód przedstawiają przekonujące argumenty i statystyki.
Zacznijmy jednak od początku. Przedstawiamy kilka faktów, co do których nikt (nawet zagorzały przeciwnik liberalizacji przepisów) nie powinien mieć wątpliwości. Na ten moment jedynie je zasygnalizujemy – ich rozwinięcie znajdziecie w dalszej części tekstu.
Fakt pierwszy: poszerzenie dostępu do broni dla praworządnych obywateli nie jest ani postulatem nowym, ani oderwanym od realiów współczesnego świata.
Fakt drugi: powiedzieć, że liczba sztuk legalnej broni w Polsce jest niewielka, to nie powiedzieć nic. Na 100 polskich obywateli przypada 1,3 sztuki broni, co czyni nas jednym z najbardziej „rozbrojonych” narodów w Europie. Za nami pod tym względem plasują się tylko Litwini i Rumuni.
Fakt trzeci: procedura związana z uzyskaniem pozwolenia na broń jest w Polsce dość skomplikowana – aby przez nią przebrnąć, trzeba się wykazać sporą determinacją. W dodatku koszt egzaminu i badań, a także opłata skarbowa za złożenie wniosku są – jak na polskie warunki – stosunkowo wysokie.
Procedurę uzyskania pozwolenia na broń w przystępny sposób przedstawia poniższy film:
Fakt czwarty: wszelkie poważne inicjatywy dotyczące zmiany przepisów w tym zakresie dalekie są od postulatu całkowitego i nieregulowanego dostępu do broni. Mało kto mówi w Polsce o możliwości jej zakupu anonimowo, bez zezwolenia i bez konieczności jej rejestracji. Obywatelskie i poselskie projekty ustaw, które ostatnio wpływały do Sejmu, zakładały jedynie poszerzenie dostępu i uproszczenie procedur tak, by praworządny obywatel mógł zdobyć pozwolenie bez większych trudności.
Z tego właśnie powodu odrzucamy rzadko formułowane propozycje skrajne, które obecnie nie mają najmniejszych szans na realizację. Warto jednak zastanowić się nad choćby częściową liberalizacją przepisów. Czy poszerzenie dostępu do broni rzeczywiście zwiększyłoby bezpieczeństwo Polaków?
Jak miałoby wyglądać poszerzenie dostępu do broni?
Propozycje ROMB-u i Kukiz’15 – skończyć z niejasnymi przepisami
Poszerzenie dostępu do broni poprzez uproszczenie procedur od dawna postuluje Ruch Obywatelski Miłośników Broni (ROMB). W 2014 roku Ruch przygotował obywatelski projekt nowelizacji ustawy o broni i amunicji, który zakładał wprowadzenie kategorii broni dla doskonalenia umiejętności zawodowych żołnierzy i formacji uzbrojonych, a także broni palnej dla „ochrony miru domowego”.
Kwestie ubiegania się o pozwolenie na broń reguluje ustawa z dnia 21 maja 1999 roku o broni i amunicji. Art. 10 stanowi, że właściwy organ Policji wydaje pozwolenie na broń obywatelowi, który nie stanowi zagrożenia dla siebie i bezpieczeństwa publicznego oraz przedstawi ważną przyczynę posiadania broni. Komendant wojewódzki policji musi mieć pewność, że broń jest wnioskodawcy niezbędna (ze wskazanych we wniosku powodów) oraz nie zostanie użyta do celów przestępczych.
Przyczyny uzasadniające posiadanie broni mogą być różne w zależności od typów pozwoleń. Jeżeli wniosek dotyczy pozwolenia na broń do celów ochrony własnej, należy wykazać stałe, realne i ponadprzeciętne zagrożenie zdrowia, życia lub mienia. Ubiegający się o broń do celów łowieckich musi posiadać uprawnienia do wykonywania polowań. Odrębne wymogi dotyczą także broni do celów sportowych, rekonstrukcji historycznych, kolekcjonerskich, pamiątkowych lub szkoleniowych.
Kolejnym obowiązkiem jest złożenie orzeczenia lekarskiego i psychologicznego. Badany jest ogólny stan zdrowia ze szczególnym uwzględnieniem układu nerwowego, wzroku oraz słuchu. Badanie psychologiczne kończy się sporządzeniem szczegółowego opisu osobowości, z którego powinno wynikać, jak ubiegający się o pozwolenie na broń może się zachować w stresującej sytuacji. Koszt badań: 400 złotych. Badanie należy powtarzać co 5 lat.
Po pozytywnym przejściu obowiązkowych badań należy podejść do egzaminu. Część teoretyczna sprawdza wiedzę na temat znajomości przepisów dotyczących broni, a część praktyczna – umiejętność posługiwania się nią. Koszt egzaminu także wynosi 400 złotych. Do ogółu wydatków związanych z posiadaniem broni należy oczywiście doliczyć cenę jej samej oraz akcesoriów – szczególnie tych, które są niezbędne do zgodnego z prawem przechowywania broni.
Próba przeforsowania swoich propozycji zakończyła się niepowodzeniem. To nie zniechęciło jednak członków ROMB-u, którzy po wyborach w 2015 roku zyskali silnego sojusznika w postaci posłów klubu Kukiz’15. Obecnie trwają prace nad projektem przygotowanym przez Fundację Rozwoju Strzelectwa w Polsce we współpracy z ROMB-em, który kukizowcy oficjalnie złożyli w Kancelarii Sejmu. Tym samym jest to formalnie projekt poselski, choć od początku w procesie jego tworzenia istotny był czynnik obywatelski.
ROMB na stronie internetowej promuje inicjatywę hasłem „Prawdziwie polski będzie ten Sejm, który nam prawo do broni przywróci”. Zdaniem pomysłodawców pierwszym krokiem ku szerszemu dostępowi jest uproszczenie przepisów. Na stronie internetowej ROMB-u poparcie dla propozycji wyraziło już niemal 60 tysięcy osób.
Projekt liberalizacji (czy, jak kto woli, racjonalizacji przepisów) zakłada ostateczne zerwanie z „uznaniowością”, tzn. sytuacją, w której komenda wojewódzka Policji „kieruje się własnymi interpretacjami”.
[…] w efekcie […] identyczne w treści podania [sic!] tej samej osoby będzie w różnych częściach kraju rozpatrzone odmiennie. Co więcej, w tej samej komendzie efekt końcowy różni się zależnie od czasu złożenia i rozpatrywania sprawy. Przepisy są nieprecyzyjne i w sposób dowolny interpretowane przez Policję, przy czym część interpretacji powstaje na drodze różnych uzusów. Zdarzają się przypadki interpretacji wręcz sprzecznych z brzmieniem przepisów, albo dotyczące spraw w nich nieujętych
– wskazują autorzy projektu w uzasadnieniu.
M.in. w tym celu proponują oni precyzyjne zdefiniowanie pojęć związanych z prawem do broni, by pozostawić organom decydującym jak najmniejsze pole do interpretacji. Zgodnie z pomysłem pozwolenia miałyby być wydawane według określonej kategorii broni. W projekcie wyszczególniono kilka typów pozwoleń, których udzielanie miałoby leżeć w gestii starosty lub prezydenta miasta.
Tak jak w przypadku innych decyzji administracyjnych ma to funkcjonować na zasadzie zero-jedynkowej, bez wyjątków i miękkich rozwiązań („organ może, ale nie musi” – w domyśle: jak kogoś lubi, to mu więcej wybaczy). Innymi słowy, organ wydający pozwolenia na broń ma stosować przepisy, a nie prowadzić „politykę wydawania pozwoleń”
– tłumaczą pomysłodawcy.
Aby zachować zgodność projektu z prawem unijnym, autorzy zawarli w nim zapis o konieczności podania ważnego powodu posiadania broni. Za „ważny powód” uznano m.in. chęć ochrony miru domowego oraz nabycia broni do samoobrony. Propozycja zakłada także stworzenie jednolitego systemu komputerowego ewidencjonowania wszystkich wydanych pozwoleń oraz sprzedanych sztuk broni, co pozwoliłoby na skuteczne „śledzenie” historii każdego egzemplarza.
Przenoszenie broni, w wizji pomysłodawców, byłoby dopuszczalne przy zachowaniu odpowiednich środków ostrożności – umieszczeniu jej w futerale lub pudełku „zapewniającym dyskrecję”. Samą amunicję wolno by było przenosić w sposób „uniemożliwiający przypadkowe odpalenie w normalnych warunkach”.
Projekt odchodzi od wymogu wykonania badań psychologicznych. Pomysłodawcy chcą, by chętni do uzyskania pozwolenia dołączali do wniosku jedynie zaświadczenie od lekarza podstawowej opieki zdrowotnej, który w razie wątpliwości mógłby zasięgnąć opinii lekarza specjalisty w zakresie neurologii lub psychiatrii. Pozwolenia na broń nie mogłyby być wydawane osobom, u których stwierdzono przynajmniej jedno z wymienionych w projekcie schorzeń i stanów chorobowych (m.in. schizofrenia, zaburzenia wynikające z uzależnienia od substancji psychoaktywnych, zaburzenia nastroju i osobowości oraz stany chorobowe zwiększające ryzyko napadowych zaburzeń orientacji i świadomości).
Najważniejsze zmiany postulowane przez FRSwP, ROMB-u i KUKIZ’15 przedstawia poniższa tabela:
OBECNY STAN PRAWNY (zgodnie z ustawą o broni i amunicji z dnia 21 maja 1999 r.)
PROPOZYCJE FRSwP, ROMB-u i KUKIZ’15 (założenia projektu ustawy)
Pozwolenia na broń wydaje właściwy organ Policji.
Pozwolenia na broń wydaje starosta lub prezydent miasta.
Pozwolenie może być wydane do celów:
ochrony osobistej, ochrony innych osób i mienia,
łowieckich,
sportowych,
kolekcjonerskich,
pamiątkowych,
szkoleniowych.
Pozwoleń nie wydaje się „do celu”, ale według kategorii broni. Rodzaje pozwoleń:
obywatelska karta broni,
pozwolenie podstawowe,
pozwolenie rozszerzone,
pozwolenie obiektowe,
pozwolenie muzealne.
Brak szczegółowych definicji niektórych typów broni.
Precyzyjna definicja ustawowa typów broni. Podział typów broni na kategorie (A, B, C, D).
Nie wydaje się pozwolenia osobie skazanej prawomocnym wyrokiem za przestępstwo z użyciem przemocy oraz tej, przeciwko której toczy się postępowanie karne o popełnienie takiego przestępstwa.
Nie wydaje się pozwolenia osobom skazanym prawomocnym wyrokiem za umyślne przestępstwo z użyciem przemocy, osobom skazanym na karę ograniczenia lub pozbawienia wolności za jakikolwiek inne umyślne przestępstwo, a także na przestępstwo popełnione nieumyślnie przeciwko:
zdrowiu lub życiu,
bezpieczeństwu w komunikacji w stanie nietrzeźwości lub pod wpływem środka odurzającego oraz w przypadkach, gdy sprawca zbiegł z miejsca zdarzenia.
Konieczność przedstawienia orzeczenia lekarskiego i psychologicznego.
Konieczność przedstawienia zaświadczenia od lekarza podstawowej opieki zdrowotnej, który może zasięgnąć opinii psychologa lub lekarza specjalisty w zakresie neurologii lub psychiatrii.
Przedstawienie ważnego powodu posiadania broni, np. stałego i ponadprzeciętnego zagrożenia życia, zdrowia lub mienia (w przypadku pozwolenia o broń do celów ochrony).
Uzasadnione powody posiadania broni, m.in. zamiar:
uprawiania łowiectwa,
uprawiania sportów o charakterze strzeleckim,
posiadania broni do ochrony miru domowego,
posiadania broni do samoobrony,
doskonalenia umiejętności zawodowych.
Art. 32 pkt. 1: „Broń i amunicję należy przechowywać i nosić w sposób uniemożliwiający dostęp do nich osób nieuprawnionych.”
Art. 25 pkt. 3 i 4: „Broń przenosi się umieszczoną w odpowiednim futerale lub pudełku, zapewniającym dyskrecję przenoszenia. Amunicję przenosi się w sposób zapewniający bezpieczeństwo i uniemożliwiający jej przypadkowe odpalenie w normalnych warunkach.”
Ewidencjonowanie wydanych pozwoleń i posiadanych przez obywateli broni leży w gestii Komendy Głównej Policji.
Utworzenie elektronicznej Centralnej Ewidencji Broni i Posiadaczy (CEBiP) prowadzonej przez ministra spraw wewnętrznych.
Jakie, zdaniem autorów projektu, byłyby skutki zmiany prawa? Zwiększenie liczby osób zainteresowanych uzyskaniem pozwolenia (perspektywa większych obrotów dla podmiotów z sektora broni i amunicji), powstanie nowych strzelnic i ośrodków szkoleniowych (więcej miejsc pracy), spadek przestępczości oraz aktywizacja społeczeństwa. W Sejmie wciąż trwają prace nad projektem ustawy.
Argumentacja zwolenników
Bezpieczeństwo osobiste
Pierwszy argument przemawiający za poszerzeniem dostępu do broni nasuwa się sam. Jest jasne, że każdy praworządny obywatel powinien mieć prawo do obrony życia i zdrowia swojego i swoich bliskich. Wyobraźcie sobie sytuację, gdy do Waszego mieszkania wkracza intruz, a jego zachowanie wskazuje na to, że w każdej chwili może zrobić krzywdę Wam lub członkom Waszej rodziny. Zakładając, że jakimś cudem uda Wam się natychmiast powiadomić policję (co naprawdę trudno sobie wyobrazić), to na przyjazd funkcjonariuszy będziecie musieli poczekać kilka minut. W tym czasie napastnik zdąży nie tylko zrobić Wam krzywdę, ale także uciec z miejsca zdarzenia.
Wynika to z prostego faktu – czy nam się to podoba, czy nie, policja zwyczajnie nie jest w stanie zapewnić nam całkowitego bezpieczeństwa. W pewnych sytuacjach obywatel jest skazany na siebie. O skuteczności broni palnej w kontekście obrony przed napaścią pisze Andrzej Turczyn, adwokat i znany orędownik powszechnego dostępu do broni (obecnie prezes zarządu ROMB-u):
W USA przeanalizowano ok. 38 mln przypadków napaści i grabieży pod kątem ich przebiegu ze względu na przyjętą taktykę obrony. Wykazały one, że sięgnięcie po broń palną jest niemal najskuteczniejszą metodą na udaremnienie przestępstwa (69 proc. przypadków), a jednocześnie jest to metoda zapewniająca największe bezpieczeństwo dla potencjalnej ofiary (zaledwie w 13 proc. przypadków broniący się odniósł jakieś rany. Często zanim sięgnął po broń).
Broń nie tylko daje nam większe szanse na wyjście bez szwanku ze starcia z napastnikiem. Wiele wskazuje na to, że sama ewentualność posiadania broni przez potencjalną ofiarę jest przez przestępców poważnie brana pod uwagę przy okazji planowanego ataku:
Ankieta przeprowadzona w więzieniach wykazała, że aż 60 proc. przestępców zrezygnowała z popełnienia przestępstwa widząc u ofiary broń, a 40 proc. rezygnowała tylko podejrzewając, że niedoszła ofiara ją ma
– dodaje Turczyn.
Bezpieczeństwo publiczne – obrona przed terroryzmem
Warto rozważyć poszerzenie dostępu do broni w kontekście zagrożenia terrorystycznego. Skutki aktów terroru, z którymi ostatnio mieliśmy do czynienia, mogłyby być mniej dramatyczne, gdyby napastnik został wcześniej „unieszkodliwiony” przez dowolną osobę posiadającą przy sobie broń. Z pewnością uzasadnione jest przypuszczenie, że gdyby choć jeden uczestnik spotkania na wyspie Utoya był uzbrojony, to liczba ofiar Andersa Breivika mogłaby być kilkukrotnie mniejsza – oczywiście zakładając, że w ogóle zdecydowałby się na zamach, nie będąc całkowicie pewnym bezbronności swoich ofiar. To samo możemy powiedzieć o ostatnich zamachach we Francji i Wielkiej Brytanii.
Uzasadniając ten argument, nie jesteśmy zresztą wcale skazani na „gdybanie”. Niewiele mówi się o przypadkach, gdy uzbrojony obywatel samodzielnie udaremnił atak napastnika. Tymczasem przykładów takich sytuacji nie brakuje. W 2015 roku w Chicago kierowca Ubera zastrzelił niedoszłego zamachowca, 22-letniego Everardo Custodio, gdy ten tylko otworzył ogień w kierunku tłumu. Kierowcy nie postawiono zarzutów. W 2012 roku w jednym ze sklepów w Salt Lake City szaleniec kupił nóż, po czym zaczął atakować nim klientów. Uzbrojony cywil wymierzył w niego broń i obezwładnił, nim ten zdążył zrobić krzywdę większej liczbie osób.
W Polsce kilka lat temu głośno było o tragedii, do której doszło na strzelnicy w Chorzowie. „Kursant postrzelił instruktora” – głosiły nagłówki gazet, a przeciwnicy dostępu do broni bezrefleksyjnie wykorzystywali ten przypadek na potwierdzenie swoich argumentów. Rzecz w tym, że cała historia jest znacznie bardziej złożona. U Huberta Ch. biegły psycholog zdiagnozował schizoidalne zaburzenia osobowości. Zabójca przyznał ponadto, że planował ukraść broń, a następnie zastrzelić kilka osób w centrum Katowic. Dzięki interwencji uzbrojonego współwłaściciela strzelnicy udało się go zatrzymać w obrębie obiektu aż do momentu przybycia funkcjonariuszy. Z tej konkretnej sytuacji płynie więc jeden zasadniczy wniosek, w dodatku miażdzący dla przeciwników szerszego dostępu do broni – wszystko wskazuje na to, że krwawej masakrze w Katowicach zapobiegł nie kto inny, jak uzbrojony obywatel.
Nie ma bezpośredniego związku między liczbą legalnej broni a liczbą zabójstw z jej użyciem
Często powtarzanym argumentem przeciwników poszerzenia dostępu do broni jest rzekoma zależność między liczbą posiadanych przez obywateli sztuk a liczbą zabójstw dokonanych z jej użyciem. To mit, który nie znajduje realnego potwierdzenia w statystykach.
Przyjrzyjmy się wynikom badań Small Arms Survey z 2007 roku. Jak przedstawia się czołówka krajów z największą liczbą sztuk broni na 100 obywateli? Pierwsze są Stany Zjednoczone (88,8), które deklasują pod tym względem resztę stawki. Drugi jest Jemen (54,8), trzecia Szwajcaria (45,7), a czwarta – Finlandia (45,3). W pierwszej 20-tce znalazły się też inne rozwinięte kraje europejskie: Szwecja, Norwegia, Francja, Austria i Niemcy.
Idąc tropem rozumowania przeciwników powszechnego dostępu, podobnie powinna wyglądać kolejność w zestawieniu uwzględniającym liczbę zabójstw z użyciem broni. Tak jednak nie jest. Współczynnik takich zabójstw (czyli ich liczba na 100 tys. mieszkańców) dla USA wynosi zaledwie 2,97. Dla porównania: Honduras, w którym na 100 mieszkańców przypada tylko nieco ponad 6 sztuk broni, ma współczynnik ponad dwudziestokrotnie (!) wyższy od amerykańskiego. Pod względem liczby zabójstw Szwajcaria zajmuje miejsce dopiero w czwartej dziesiątce (ze współczynnikiem 0.77). Jeszcze dalej plasują się pozostałe z wymienionych europejskich państw.
Kraj
Liczba sztuk broni na 100 mieszkańców
Liczba zabójstw z użyciem broni na 100 tys. mieszkańców
USA
88,8
2,97
Szwajcaria
45,7
0,77
Finlandia
45,3
0,45
Szwecja
31,6
0,41
Norwegia
31,3
0,05
Francja
31,2
0,06
Kanada
30,8
0,51
Austria
30,4
0,22
Niemcy
30,3
0,19
Słowenia
13,5
0,10
Dania
12,0
0,27
Brazylia
8,0
18,10
Honduras
6,2
68,43
Ekwador
1,3
12,73
Polska
1,3
0,09
Źródło: opracowanie własne na podstawie zestawienia National Post.
Analizując powyższe dane, możemy dojść do wniosku, że w co najmniej kilku europejskich krajach, w których liczba sztuk broni na 100 mieszkańców jest kilkanaście lub nawet kilkadziesiąt razy wyższa niż w Polsce, zabójstwa z jej użyciem wcale nie są zjawiskiem znacznie powszechniejszym niż u nas. Najlepiej oddaje to przykład Norwegii, Francji, Niemiec i Słowenii.
Szerszy dostęp do broni powoduje wzrost przestępczości? Wręcz przeciwnie
Poszerzenie dostępu do broni wcale nie musi wiązać się ze wzrostem przestępczości; za to radykalne ograniczenie dostępu nieraz skutkowało większą ilością popełnianych przestępstw. O tym, że sprawa nie jest wcale tak jednoznaczna, jak to przedstawiają przeciwnicy zmian, przekonują nas doświadczenia innych krajów.
Po wydarzeniach ze szkoły w Dunblane w 1997 roku (Thomas Hamilton zabił wówczas z broni palnej 16 uczniów i nauczyciela, a następnie popełnił samobójstwo) władze Wielkiej Brytanii znacznie zaostrzyły prawo dotyczące posiadania broni palnej. Efekt? W krótkim czasie wzrosła liczba przestępstw zaliczanych do kategorii „brutalnych”, a także tych, do których przestępcy wykorzystywali broń palną. Z danych British Home Office wynika, że przed uchwaleniem „handgun ban” liczba brutalnych przestępstw przypadających na pół miliona mieszkańców Anglii i Walii oscylowała w granicach 35-45, a już dwa lata po jego uchwaleniu dochodziła do 60. Jak to wygląda w przypadku przestępstw z użyciem broni? W 1996 roku było ich 37, a w 1999 – ponad 50.
Na marginesie: powyższy przykład idealnie ilustruje często występującą wśród przeciwników powszechnego dostępu do broni reakcję. Zdarza się, że formułują oni swoje postulaty w oparciu o jednostkowe przypadki, o których przez dłuższy czas mówi się w mediach. Choć rzeczywiście budzą one grozę, to należy pamiętać, że prawdopodobieństwo śmierci w wyniku masakry dokonanej przez szaleńca jest bez porównania niższe od prawdopodobieństwa śmierci chociażby w wyniku wypadku komunikacyjnego. A skoro o masakrach mowa, warto wspomnieć, że dochodzi do nich zazwyczaj w tzw. gun-free zones – strefach, do których wstęp z bronią jest… całkowicie zakazany (czyli np. w szkołach). Przypadek?
W podobnym czasie ostre regulacje dotyczące prawa do posiadania broni wprowadzili Australijczycy. Jakby tego było mało, w ramach „akcji rozbrojeniowej” władze kraju na antypodach wykupiły od obywateli ponad 600 tysięcy sztuk legalnie nabytej broni. Mimo to nie odnotowano spodziewanego spadku liczby przestępstw.
I ostatni już przykład, tym razem odwrotny. W USA jako ostatni prawo do posiadania ukrytej broni zyskali mieszkańcy stanu Illinois. Stało się to zaledwie kilka lat temu, a efektem był – tak, zgadliście – znaczny spadek przestępczości. Choć jej skala w samym Chicago nadal jest spora, to dane dotyczące trzeciego co do wielkości miasta USA nie pozostawiają złudzeń: liczba kradzieży spadła o 26%, napadów i włamań – o 20%, zaś liczba zabójstw w pierwszym kwartale 2014 roku osiągnęła poziom najniższy od ponad pół wieku.
Dane dotyczące liczby zabójstw w krajach świata podaje UNODC (Biuro Narodów Zjednoczonych ds. narkotyków i przestępczości). Skupmy się jednak tylko na Europie. Wskaźniki państw Starego Kontynentu również nie wskazują na to, by liczba sztuk posiadanej przez mieszkańców broni znajdowała odzwierciedlenie w skali zjawiska dokonywanych zabójstw. Choć wskaźnik Polski jest relatywnie niski (0,7 na 100 tysięcy mieszkańców), to jeszcze niższym może się pochwalić chociażby uzbrojona Szwajcaria. Podobnie rzecz wygląda w przypadku Norwegii i Austrii, a wskaźnik niemiecki jest tylko nieznacznie wyższy od polskiego.
Większość przestępstw jest dokonywana przy użyciu nielegalnej broni
Jak wynika z policyjnych statystyk, w 2014 roku popełniono w Polsce 325 przestępstwa z użyciem broni palnej. Nie wiadomo, jaka część tej broni pochodziła z legalnego źródła. Nie jest jednak tajemnicą, że legalnie nabyta broń rzadko jest wykorzystywana do przestępstwa. Dzieje się tak z prostej przyczyny: gdy ktoś chce dokonać zamachu na zdrowie, życie lub mienie, zazwyczaj nie dba o legalność narzędzia zbrodni. Tym bardziej że atrakcyjność legalnej broni dla przestępcy jest niska; każdy jej egzemplarz jest bowiem zarejestrowany, a właściciela łatwo namierzyć.
Teoretycznie możemy sobie wyobrazić sytuację, w której przestępca posłużył się bronią skradzioną legalnemu właścicielowi – tak, jak to miało miejsce w przypadku Huberta Ch. Takie sytuacje zdarzają się jednak bardzo rzadko. Redakcja pisma „Broń i Amunicja” ustaliła, że odsetek utraconej broni (a więc nie tylko skradzionej, ale zwyczajnie zagubionej) w latach 2008-2012 nie przekracza jednego promila. W dodatku liczba utraconych sztuk wciąż maleje – i to pomimo faktu, że broni w Polsce jest mimo wszystko coraz więcej.
W Polsce jest nawet 200 tysięcy sztuk broni czarnoprochowej
Nie każdy wie, że istnieje jeden rodzaj broni, której nie dotyczą żadne szczególne regulacje. Mowa o broni czarnoprochowej, którą nabyć może każdy pod warunkiem ukończenia 18 lat. Ten rodzaj broni charakteryzuje się tym, że wystrzelenie pocisku odbywa się przy gwałtownym spalaniu czarnego prochu. Posiadanie broni czarnoprochowej rozdzielnego ładowania, wyprodukowanej przed 1885 rokiem lub broni będącej jej repliką jest w Polsce legalne i to bez konieczności ubiegania się o zezwolenie.
Broń czarnoprochowa ma swoich wiernych fanów, a szczególnie dużym powodzeniem cieszy się na strzelnicach. Pasjonaci strzelectwa rekreacyjnego nieraz przyznają, że celnością nie ustępuje ona współczesnym typom i modelom broni. Może być też równie śmiercionośna w rękach przestępcy. Ze względu na skomplikowany proces ładowania jej skuteczność w obronie jest raczej niewielka.
Ile sztuk takiej broni posiadają Polacy? Jako że jej rejestracja nie jest wymagana, uzyskanie dokładnej liczby nie jest możliwe. Szacuje się jednak, że w Polsce jest nawet 200 tysięcy sztuk broni czarnoprochowej. To sporo, biorąc pod uwagę, że na koniec 2016 roku liczba zarejestrowanych egzemplarzy broni wydanych na podstawie zezwolenia wyniosła nieco ponad 420 tysięcy. Popularność tego rodzaju broni skomentował Turczyn:
[…] nie sposób nie powołać się na to zjawisko, jako dowód tego, że Polacy wcale nie są nieodpowiedzialnymi szaleńcami. Mając powszechny i niczym niereglamentowany dostęp do broni palnej, ta broń nie jest wykorzystywana do wzajemnego zabijania. To dowód z faktów, nie z przypuszczeń i opinii.
Powrót do tradycji – czemu nie?
Fakt niskiego poziomu uzbrojenia polskich obywateli jest tym bardziej zaskakujący, że – jak twierdzą zwolennicy łatwiejszego dostępu – nasz kraj charakteryzuje się całkiem bogatą tradycją posiadania broni. Aby uzyskać potwierdzenie tej tezy wcale nie musimy się cofać do czasów Rzeczypospolitej szlacheckiej. Analiza okresu międzywojennego w tym kontekście każe nam dojść do wniosku, że jeszcze 100 lat temu posiadanie broni przez cywilów było w Polsce czymś niemal powszechnym.
Długoletnia walka o odzyskanie niepodległości sprawiła, że po 1918 roku w społeczeństwie nie brakowało weteranów. Ci nie dość, że sami sprawnie posługiwali się bronią, to swoje umiejętności przekazywali potomkom. W II RP funkcjonowały liczne stowarzyszenia paramilitarne, a do członkostwa w nich skłaniała Polaków wciąż niepewna sytuacja geopolityczna.
Nie oznacza to, że dostęp do broni był wówczas całkowicie nieregulowany. W 1919 roku wydano „Dekret o nabywaniu i posiadaniu broni i amunicji”, a prawodawstwo w tej dziedzinie było systematycznie uzupełniane o kolejne akty. Prawo było jednak na tyle liberalne, że obywatele chętnie ubiegali się o stosowne pozwolenia. Broń posiadali przedstawiciele niemal wszystkich grup społecznych, nawet duchowieństwa. Ówczesnym władzom zależało na podtrzymaniu zainteresowania obywateli bronią, aby w przypadku zagrożenia z zewnątrz stanowili oni coś na kształt rezerw obronnych.
Czynnikami, które niewątpliwie wpłynęły na trwające do dziś „uśpienie” tzw. kultury broni, była niemiecka okupacja oraz późniejsza zależność od wpływów radzieckich. Jak wiadomo, reżimy totalitarne – delikatnie rzecz ujmując – nie są skłonne do propagowania wśród obywateli podobnych postaw. W tym miejscu warto przytoczyć słowa George’a Orwella z 1941 roku:
Państwa totalitarne są w stanie dokonywać wielkich rzeczy, ale jednej rzeczy zrobić nie mogą: nie mogą robotnikowi z fabryki dać strzelby, powiedzieć, żeby wziął ją sobie do domu i powiesił nad łóżkiem. Ta wisząca na ścianie w mieszkaniu robotnika strzelba to bowiem symbol demokracji. Naszym zadaniem jest dopilnowanie, żeby tam właśnie pozostała.
Upadek kultury broni w Polsce jest więc wynikiem represyjnej polityki prowadzonej przez nazistowskiego okupanta i władze zależnego od Związku Radzieckiego PRL-u. Może w wolnej Polsce warto tę kulturę odbudować?
Wnioski
Argumenty zwolenników poszerzenia dostępu do broni są solidne. Choć oczywiście nie sposób z całą pewnością przewidzieć skutków ewentualnej liberalizacji przepisów, to wiele wskazuje na to, że stopniowe „oswajanie” Polaków z bronią nie przyniesie wcale krwawego żniwa.
Racjonalizacja prawa nie sprawi, że dostęp do broni będzie nieograniczony – nie powinniśmy więc ulegać retoryce opartej na strachu, którą nieraz forsują przeciwnicy zmian. Argumenty natury emocjonalnej, które nie znajdują potwierdzenia w konkretnych liczbach, nie powinny być traktowane na równi z realnymi doświadczeniami innych państw, oficjalnymi statystykami oraz wnioskami opartymi na zdroworozsądkowej analizie.
Rolnictwo kojarzy się nam z ogromnymi połaciami ziemi na terenach wiejskich. W ostatnim czasie coraz więcej mówi się jednak o tzw. rolnictwie wertykalnym. Czy może to być odpowiedź na problemy wynikające z postępującej urbanizacji i szybkiego przyrostu ludności na świecie? Czym właściwie są farmy wertykalne i jakie wiąże się z nimi nadzieje?
Początki idei
Termin „rolnictwo wertykalne” (czyli pionowe) został ukuty w 1915 r. przez Gilberta E. Baileya w książce pod tym samym tytułem. Jego pierwotna propozycja – wysadzenie w powietrze części terenów rolnych i wykorzystanie ścian powstałych lejów powybuchowych (co miało powiększyć dostępny areał) na uprawy – brzmi absurdalnie, jednak sama idea przeniesienia rolnictwa w trzeci wymiar okazała się z perspektywy czasu trafiona.
Nie był to zresztą pomysł absolutnie nowy. Na zbliżonej zasadzie funkcjonowały przecież już uprawy tarasowe w świecie antycznym czy wiszące ogrody Semiramidy. Rysunek wielokondygnacyjnej budowli z farmami na poszczególnych piętrach ukazał się też choćby w magazynie „Life” w 1909 r.
O ile jednak Bailey nie odniósł większego sukcesu, o tyle Kenneth Yeang dorobił się nawet określenia „ojciec zrównoważonych, bioklimatycznych budynków”. Yeang uważany jest za prekursora agrourbanistyki. W 1989 r. zaproponował pierwszy znany koncept wieżowca bioklimatycznego – miejskiego budynku zeroenergetycznego o wielu funkcjach, z wertykalnymi tarasami do uprawy roślin włącznie. W kolejnych latach zajmował się projektowaniem tego typu wieżowców.
W 1999 r. powstała z kolei koncepcja masowej uprawy roślin i chowu zwierząt w wieżowcach Dicksona Despommiera. Despommier w trakcie zajęć ze studentami Columbia University w Nowym Jorku zadał uczniom pytanie: jak poradzić sobie z problemami środowiskowymi w kontekście produkcji żywności? Studenci dość szybko wpadli na wielokrotnie omawianą teorię upraw na dachach budynków. Ponieważ rozwiązanie to wydawało się mało efektywne, w trakcie kolejnych zajęć doszli do wniosku, że wyjściem może być umieszczenie upraw roślin i hodowli zwierząt wewnątrz wielopoziomowych budynków, pod warunkiem zapewnienia w nich właściwych warunków przy pomocy znanych już technologii ekobudownictwa i nowoczesnego rolnictwa. Despomierre oszacował, że pojedynczy trzydziestopiętrowy wieżowiec mógłby zapewnić pożywienie dla około 50 tysięcy osób – co oznaczało, że około 160 takich budynków wyżywiłoby cały Nowy Jork.
Przyczyny poszukiwania alternatyw dla tradycyjnego rolnictwa
Wzrost liczby ludności
Od dłuższego czasu obserwujemy dynamicznie postępujący wzrost liczby ludności na świecie, szczególnie w słabiej rozwiniętych regionach takich jak Afryka, Azja czy Ameryka Południowa. Choć trend ten ulega powolnemu wygaszeniu, ONZ szacuje, że w 2100 r. na Ziemi będzie żyć ponad 11 miliardów ludzi – przez ostatnie 85 lat wieku oznacza to więc wzrost o ponad jedną trzecią.
Liczba ludności naturalnie przekłada się na zapotrzebowanie na żywność. Z danych FAO wynika, że do 2050 r. blisko dwukrotnie wzrośnie spożycie mięsa, trzciny cukrowej czy buraków cukrowych.
Problemem jest jednak nie tyle rosnące zapotrzebowanie na żywność, co fizyczne ograniczenia naszej planety. Już teraz uprawianych jest aż 80% światowych gruntów rolnych. Pozostałe 20% stanowią nieużytki, których potencjał uprawny praktycznie zanikł ze względu na złe gospodarowanie ziemią w przeszłości. Ilość dostępnych gruntów rolnych ulega też systematycznemu zmniejszeniu na skutek prowadzonych inwestycji i budowanej infrastruktury. Poszukiwanie alternatywnych ścieżek dla rolnictwa wydaje się więc konieczne, by uniknąć katastrofy maltuzjańskiej – albo przynajmniej odwlec ją w czasie na tak długo, jak to możliwe.
Urbanizacja a rolnictwo miejskie
W 2015 r. ponad połowa światowej, a prawie trzy czwarte europejskiej populacji zamieszkiwała w miastach lub na terenach dużych aglomeracji. W 2050 r. odsetek ludności zamieszkującej tereny zurbanizowane na świecie wyniesie – zgodnie z prognozami ONZ – już ponad 66%, a w Europie – 82%.
Trend ten będzie widoczny szczególnie w przypadku regionów słabiej rozwiniętych. W Afryce czy Azji przez najbliższą dekadę liczba mieszkańców miast może wzrosnąć nawet o 45%. Mówi się jednak, że ta nowa „bomba ludnościowa” to w zdecydowanej większości osoby biedne. FAO szacuje, że w 2020 r. poniżej granicy ubóstwa będzie żyć nawet 1,4 miliarda ludności miejskiej. Tak gwałtowne przenoszenie się na tereny zurbanizowane rodzi też potrzebę wdrażania rozwiązań agrourbanistycznych, czyli dotyczących rolnictwa miejskiego.
Podstawowym założeniem agrourbanistyki jest tworzenie miejsc do uprawy roślin i hodowli zwierząt w przestrzeni miejskiej. Można to czynić na trzy sposoby:
intensywny – zakładający organizację śródmiejskich farm wertykalnych w budynkach wysokościowych przy wykorzystaniu najnowocześniejszych technologii rolniczych i budowlanych, np. Sky Greens w Singapurze;
ekstensywny – uwzględniający budowę farm o wysokości nieprzekraczającej otaczającej zabudowy na terenach niezagospodarowanych lub zdegradowanych przy użyciu średnio zaawansowanych technologii rolniczych i budowlanych, np. bioklimatyczne wieżowce Yeanga;
rozproszony – oparty na istniejącej zabudowie i infrastrukturze, których elementy mogą być wykorzystane w celach rolniczych bez konieczności stosowania zaawansowanych i drogich technologii, np. ogrody na dachach budynków i w granicach miejskich skwerów oraz parków.
Koncepcja farm wertykalnych
Na początek warto określić, czym w ogóle jest farma wertykalna. To budynek wysokościowy (np. wieżowiec lub nawet drapacz chmur) przeznaczony pod uprawę roślin i hodowlę zwierząt. Zazwyczaj każde z kilkunastu lub kilkudziesięciu pięter przeznaczone jest pod jedną, konkretną uprawę lub konkretny gatunek zwierzęcia. Schemat budowy przykładowej farmy wertykalnej przedstawia poniższy rysunek:
Specyficzna konstrukcja farmy (m.in. lokalizacja w mieście i prowadzenie upraw pod dachem) wymaga stosowania metod znanych z techniki upraw CEA (controlled environment agriculture – rolnictwa w środowisku kontrolowanym). Choć tworzy się warunki w dużej mierze sztuczne, pozwalają one na optymalizację rolnictwa. Jak mówi David Rosenberg, dyrektor generalny AeroFarms, dzięki wykorzystaniu lamp LED możliwe jest m.in. skrócenie okresu wegetacji roślin. Dostarczane światło pozbawione jest bowiem fal o określonej długości, które nie mają istotnego wpływu na jakość upraw. W ten sposób oszczędza się też energię elektryczną. Kontrolowane środowisko umożliwia również dopasowanie odpowiedniej temperatury czy wilgotności na każdym piętrze osobno. Możliwe jest więc – w ramach jednej struktury – prowadzenie uprawy roślin i hodowli zwierząt o skrajnie odmiennych wymaganiach.
Zalety farm wertykalnych
Co jednak sprawia, że coraz więcej firm przenosi – lub przynajmniej to rozważa – uprawy pod dach? Sama oszczędność przestrzeni, choć niewątpliwie pożądana, raczej nie spowodowałaby przynajmniej stopniowego odejścia od tradycyjnego rolnictwa. Farmy wertykalne mają jednak znacznie więcej zalet.
1. Niezależność i pewność produkcyjna
Jak już pisaliśmy, kontrolowane środowisko na farmie wertykalnej umożliwia prowadzenie uprawy roślin i hodowli zwierząt niezależnie od preferowanego klimatu, roślinności, rodzaju gleby i warunków atmosferycznych. W relatywnie łatwy sposób – a na pewno łatwiejszy niż w naturalnym ekosystemie – można wykorzystać atuty przyrody (np. wysokie nasłonecznienie lub wilgotne powietrze) przy jednoczesnej eliminacji czynników negatywnych (takich jak poziom zanieczyszczeń, kwaśne deszcze czy klęski żywiołowe). Co więcej, wielopoziomowe budynki agrourbanistyczne dają możliwość całorocznej zbiórki plonów, niepodporządkowanej porom roku. W ten sposób możliwe jest utrzymanie pewności produkcyjnej – uniezależnienie od negatywnych czynników zewnętrznych pozwala na dość precyzyjne określenie wielkości produkcyjnej na farmie.
2. Alternatywa dla tradycyjnego rolnictwa
Z racji mniejszych wymagań czasowych i powierzchniowych farmy wertykalne stanowią rozsądną alternatywę dla tradycyjnego rolnictwa. Ich piętrowa konstrukcja oraz możliwość budowy nawet w centrum najbardziej zatłoczonego miasta sprawiają, że na stosunkowo niewielkiej powierzchni można prowadzić uprawę wymagającą w normalnych warunkach znacznie większego areału. Szacuje się, że jedna farma postawiona na działce o powierzchni 1 ha może zastąpić od dziesięciu do stu konwencjonalnych gospodarstw o takiej samej powierzchni. Uprawy w farmach wertykalnych obarczone są też niskim ryzykiem inwestycyjnym z racji na łatwiejszą kontrolę warunków klimatycznych. Według FAO już teraz ponad 350 milionów mieszkańców miast w Afryce i Ameryce Łacińskiej angażuje się w agrourbanistykę na własne potrzeby. Światowy potencjał, jeśli dodatkowo uwzględnić zajmujące się tym przedsiębiorstwa, jest znacznie większy.
3. Wspieranie strategii zrównoważonego rozwoju
Dzięki farmom wertykalnym możemy rozwijać się w sposób zrównoważony, nieszkodzący środowisku naturalnemu i niewymagający eksploatacji dziewiczych ekosystemów. W ujęciu ekologicznym farmy wertykalne można uznać za idealne – są samowystarczalne, nie wykorzystują zasobów i energii z limitowanych źródeł, umożliwiają recykling odpadów i zasobów wyeksploatowanych przez człowieka, wspierając tym samym proces wstrzymywania degradacji środowiska naturalnego. Pozwalają też na wyeliminowanie konieczności transportu towarów spożywczych do aglomeracji miejskich, zmniejszenie natężenia ruchu na obwodnicach i drogach dojazdowych oraz redukcję emisji spalin na skalę światową.
4. Zaspokajanie zapotrzebowania na żywność
Opisane wyżej zalety farm wertykalnych sprawiają, że mogą być one z sukcesem wykorzystane do walki z głodem i niedożywieniem, szczególnie na obszarach dotychczas uzależnionych od kosztownego importu żywności (o zerowym potencjale rolniczym) oraz w krajach trzeciego świata. Jest to szczególnie istotne w tych regionach globu, gdzie procesy urbanizacyjne postępują nadzwyczaj szybko, a na relokację w dużej mierze decydują się osoby żyjące na granicy ubóstwa. Farmy wertykalne nadają się też idealnie do produkcji żywności na potrzeby miast, o czym wspominał choćby przytaczany już Despommier.
Rozwojowi farm wertykalnych przygląda się nawet NASA, upatrując w nich jednej z podstawowych struktur przy kolonizacji innych ciał niebieskich. O życiu na Księżycu czy Marsie możemy co prawda przez długi czas tylko pomarzyć, jednak już samo zainteresowanie NASA sugeruje duży potencjał farm.
Sky Greens – przykład farmy wertykalnej
Singapur jest doskonałym przykładem na wykorzystanie farm wertykalnych do zaspokojenia potrzeb żywnościowych mieszkańców. W kraju ledwie półtora raza większym od Warszawy żyje blisko sześć milionów ludzi. Na tradycyjne rolnictwo nie ma więc miejsca. W Singapurze funkcjonuje jednak aż siedem licencjonowanych farm wertykalnych, w tym Sky Greens – pierwszy taki budynek w kraju.
Sky Greens produkuje dziennie do 10 kwintali warzyw, jednak do jego obsługi wystarczy zaledwie 10 robotników rolnych. W 2017 r., kiedy budynek osiągnie już pełną funkcjonalność, wolumen płodów rolnych powinien zwiększyć się nawet dziesięciokrotnie. Poza oszczędnością przestrzeni i siły roboczej zyskuje się również wysoką wydajność. Szacuje się, że każda z dziewięciometrowych wież, które stanowią podstawę funkcjonowania farmy, dostarcza od pięciu do dziesięciu razy więcej warzyw niż byłoby to możliwe przy zastosowaniu konwencjonalnych metod uprawy na takim samym areale.
Farma Sky Greens zużywa niewiele energii. Zrezygnowano w niej ze sztucznego oświetlenia na rzecz naturalnego. Jedna wieża uprawna potrzebuje zaledwie 40 W prądu dziennie – to tyle, co tradycyjna żarówka. Sam prąd pozyskiwany jest w większości z energii słonecznej przy pomocy paneli fotowoltaicznych. Farma nastawiona jest także na niskie zużycie wody. Do irygacji roślin wykorzystuje deszczówkę zgromadzoną w specjalnym zbiorniku, a wodę wyeksploatowaną przy uprawach poddaje recyklingowi i ponownemu użyciu. Z komunikatów marketingowych wynika, że 1,7-tonowa struktura wertykalna generuje jedynie 0,5 l strat wody. Szklarnia miejska Sky Greens jest praktycznie samowystarczalna. Dzieje się tak, ponieważ zastosowano w niej zrównoważone systemy gospodarki zasobami oraz technologie ich recyklingu. Budynek emituje śladowe ilości dwutlenku węgla i zanieczyszczeń.
Śladem Singapuru podążają i inne kraje, w tym Polska. Jesienią 2016 r. w Krakowie powstała farma wertykalna Urbanika Farms.
Głos krytyki
Choć ekolodzy mówią o farmach wertykalnych w samych superlatywach, nie da się ukryć, że istnieje też i druga strona medalu. Scott Beyer w artykule dla Forbesa zwraca uwagę, że budowa tego typu obiektów jest najzwyczajniej w świecie nieefektywna z ekonomicznego punktu widzenia. W 2012 r. funkcjonowało około 100 farm wertykalnych, przy czym żadna z nich nie przynosiła zysku. W 2015 r. bankructwo ogłosił np. kanadyjski VertiCrop.
Przyczyn tego zjawiska może być wiele. Choć farmy wertykalne zajmują znacznie mniej terenu od tradycyjnych, „horyzontalnych”, tak problemem mogą być wysokie koszty. Ceny ziemi w centrum miasta są o wiele wyższe niż na wsi. Do tego trzeba doliczyć dodatkowe nakłady na rozwój czy nawet budowę struktur agrourbanistycznych (liczone w miliardach dolarów). Potężnym kosztem jest też utrzymanie funkcjonującego przez całą dobę sztucznego oświetlenia. A to wszystko ma być pokryte przez – jak pisze Beyer – sprzedaż garści ogórków po dwa dolary.
Nie sposób też pominąć kwestii społecznych. O ile w zatłoczonym Singapurze uprawy w mieście mogą – bo w zasadzie nie mają alternatywy – liczyć na rynek zbytu, o tyle w krajach z pewnymi tradycjami sektora rolniczego ludność nie jest szczególnie chętna do eksperymentów. Jak wynika z przeprowadzonego w 2012 roku badania TNS Polska, zaledwie 4% Polaków kupuje stale żywność ekologiczną. Największym powodzeniem wciąż cieszą się produkty tanie, nawet niższej jakości, a nie ulega wątpliwości, że farmy wertykalne nie mają specjalnie możliwości konkurencji cenowej z tradycyjnym rolnictwem.
Pozostaje też problem czysto urbanistyczny. Drapacze chmur wpisują się w strukturę Nowego Jorku czy Tokio, ale w wielu miastach europejskich – a szczególnie w polskich – zaburzałyby istniejący ład architektoniczny. Warto też wspomnieć, że zabudowa wysokościowa z zasady ogranicza dostęp do naturalnego światła. Gdyby farmy wertykalne w drapaczach chmur powstawałyby masowo, intensywnie zaciemniałyby przestrzeń miejską, szczególnie na skrajnie północnych i południowych szerokościach geograficznych (np. w Chile, Norwegii czy północnych regionach Rosji).
Sam Kenneth Yeang podkreśla, że ze względów ekonomicznych i demograficznych w miastach wciąż będą budowane obiekty wysokie. Jest jednak przeciwnikiem typowych drapaczy chmur i uważa, że bioklimatyczne wieżowce wspierające agrourbanistykę nie powinny i nie muszą przekraczać wysokości ośmiu kondygnacji, co udowodnił bazując na danych ekonomicznych podczas wykładu na Griffith University w Gold Coast. Potwierdza to zresztą Beyer, mówiąc, że wiele farm ogranicza się do zaledwie dwóch-trzech kondygnacji, co czyni z nich raczej przerośnięte szklarnie niż budynki wysokościowe.
Podsumowanie
Choć sam termin „rolnictwo wertykalne” ma zaledwie sto lat, tradycje tej formy prowadzenia upraw sięgają czasów antycznych. W świecie, w którym coraz trudniej o znalezienie wolnego fragmentu przestrzeni, znaczącą rolę odgrywa wykorzystanie trzeciego wymiaru.
Rolnictwo wertykalne ma wiele zalet. Jest mniej czasochłonne i znacznie wydajniejsze od rolnictwa tradycyjnego, a dzięki środowisku kontrolowanego pozwala na łączenie w ramach jednej struktury plonów, które nie mogłyby funkcjonować obok siebie w naturalnych warunkach. Przy dynamicznie postępujących procesach urbanizacyjnych i demograficznych, zwłaszcza dotyczących biednej części ludności, przeniesienie części rolnictwa na tereny miejskie może być rozwiązaniem przynajmniej części problemów żywnościowych świata. Przykład Singapuru pokazuje, że nawet niewielki powierzchniowo kraj może korzystać z dóbr rolnictwa wertykalnego.
Krytycy idei zwracają jednak uwagę, że choć farmy wertykalne są ekologiczne, to z punktu widzenia ekonomii skrajnie nieefektywne. Żywność bio nie cieszy się też szczególnymi względami wśród ludności, co jeszcze bardziej obniża rentowność inwestycji. Choć w teorii farma wertykalna powinna być budynkiem wysokościowym, często przyjmuje formę zaledwie paropiętrowej szklarni.
Rozwojowi farm wertykalnych przygląda się nawet NASA, upatrując w nich jednej z podstawowych struktur przy kolonizacji innych ciał niebieskich. O życiu na Księżycu czy Marsie możemy co prawda przez długi czas tylko pomarzyć, jednak już samo zainteresowanie NASA sugeruje duży potencjał farm.