
Znamy już szczegóły dwóch nowelizacji opracowywanych przez Komisję Kodyfikacyjną Prawa Pracy. Wiele mówi się o tym, że po wprowadzeniu zmian niemal z dnia na dzień kilkaset tysięcy zatrudnionych przejdzie na umowę o pracę. Zmiany wpłyną jednak na sytuację kilkunastu milionów polskich pracowników.
Prace nad nowym kodeksem potrwają do 14 marca. Następnie projekty trafią do Ministerstwa Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej. Zmianie mają ulec zapisy indywidualnego i zbiorowego prawa pracy. O szczegółach jako pierwsza napisała „Rzeczpospolita”, której dziennikarze dotarli do założeń opracowywanych dokumentów.
Głównym celem zespołu ekspertów, którego pracami kieruje przez prof. Arkadiusz Sobczyk, jest ograniczenie liczby umów cywilnoprawnych. Rządowi eksperci odpowiedzialni za przygotowanie projektów przekonują, że obecnie obowiązujący Kodeks pracy – uchwalony w połowie lat 70-tych – nie odpowiada współczesnym realiom.
Propozycje już teraz budzą sprzeciw pracodawców. Przyjrzyjmy się zmianom, które wkrótce mają zrewolucjonizować rynek pracy.
Etat przede wszystkim
Pierwszą istotną zmianą byłoby wprowadzenie zasady, że każda osoba przebywająca na terenie firmy ma być traktowana jak jej pracownik. Jeśli pracodawca nie będzie umiał wykazać, że osoba wykonuje swoją pracę poza strukturą organizacyjną firmy, to wymaganą formą zatrudnienia będzie w takim przypadku umowa o pracę (ewentualnie samozatrudnienie). Właśnie dzięki temu stałą umowę miałoby zyskać nawet kilkaset tysięcy pracowników, którzy obecnie są zatrudniani na kontraktach cywilnoprawnych.
W praktyce oznacza to właściwie całkowitą likwidację tzw. śmieciowych umów. Prof. Jacek Męcina, doradca zarządu Konfederacji Lewiatan oraz członek Komisji Kodyfikacyjnej nie ukrywa, że etat ma być zdecydowanie promowaną formą zatrudnienia:
Najważniejsza ma być umowa o pracę na czas nieokreślony, ale poprzedzona dłuższą umową na okres próbny i krótszą niż obecnie umową na czas określony. Komisja zaproponuje też bardziej elastyczną umowę na pracę sezonową, dorywczą czy nieetatową.
Wprowadzenie większej elastyczności ma być tym, co pozwoli na dostosowanie przepisów do obecnych realiów rynku pracy. Umowy o pracę będą, zdaniem rządowych ekspertów, bardziej atrakcyjne dla pracodawców. „Uważam, że dominacja umowy o pracę nie będzie większym problemem dla pracodawców, ale pod warunkiem, że ich rozwiązywanie stanie się łatwiejsze” – przekonuje prof. Męcina.
Ograniczona rola związków zawodowych
Projekty wprowadzają także konieczność wysłuchania pracownika przed zwolnieniem. O ile ta propozycja (jak i dotycząca umów o pracę) powinna spodobać się związkowcom, to kolejna może oznaczać ich niemałe problemy.
Nowe przepisy – gdyby weszły w życie – oznaczałyby spore ograniczenie obecności związków zawodowych w firmach. Projekt zakłada, że związek nienależący do dużej centrali („Solidarności”, OPZZ-u lub FZZ-u) musi zrzeszać aż 30% (a nie, jak dotychczas, 10%) osób zatrudnionych w danym przedsiębiorstwie. W przeciwnym razie nie będzie on uznany za reprezentatywny. Przedstawiciele zagrożonych związków obawiają się konsekwencji.
To oznacza, że dostaniemy wycięci wszędzie, gdzie udało nam się ciężką pracą uzyskać reprezentatywność: w Amazonie, w L’Orealu, w wielu instytucjach kultury
– tłumaczy „Gazecie Wyborczej” Jakub Grzegorczyk z Inicjatywy Pracowniczej.
W przypadku związków funkcjonujących w ramach dużej centrali próg również zostanie znacznie podniesiony – z obecnych 7% do 20%.
Pracodawcy krytykują: projekty „oderwane od rzeczywistości”
Sprzeciw pracodawców nie dziwi – nawet w obliczu zapewnień, że umowy o pracę mają być wkrótce bardziej atrakcyjne także dla nich. Prof. Monika Gładoch, przedstawicielka Pracodawców RP w Komisji Kodyfikacyjnej, w dość ostrych słowach wypowiada się na temat propozycji ekspertów rządowych:
Problemem są nie tylko propozycje oderwane od rzeczywistości, ale niekiedy ich bardzo zła redakcja. Są one przez to niekiedy całkowicie niezrozumiałe. W tekście występują nowe enigmatyczne pojęcia, nieznane prawu pracy. Nawet tak krótki czas na stworzenie nowej ustawy nie tłumaczy słabości propozycji.
Pracodawcy szczególnie głośno protestują przeciwko traktowaniu jak pracownika każdej osoby znajdującej się na terenie firmy. Zarzutów jest jednak więcej. „To koniec elastycznej formy zatrudnienia, którą była umowa terminowa” – prognozują pracodawcy w odniesieniu do nowych ograniczeń związanych z umowami na czas określony. Będą one mogły być zawierane tylko w określonych okolicznościach (np. na zastępstwo).
Skrytykowano też zastąpienie pojęcia „pracodawca” określeniem „zakład pracy”. W opinii pracodawców jest to „powrót do niechlubnych czasów PRL-u, kiedy załoga wykonywała zadania dla zakładu pracy”.
A jak Wy oceniacie założenia nowelizacji Kodeksu pracy?
Dodaj komentarz
6 komentarzy do "Etat dla kilkuset tysięcy pracowników? Nowy Kodeks pracy"
Witam.
Zacznę przede wszystkim od postawienia banalnego pytania: co było przyczyną emigracji tak ok. 3 mln młodych (głownie) ludzi?
Z całą pewnością nie były to przyczyny polityczne typu wojna o Trybunał Konstytucyjny czy charakter polskiego uczestnictwa w Unii Europejskiej. Od lat sondaże były w tej kwestii jednoznaczne:
– śmieciowe umowy o pracę z bardzo niskim wynagrodzeniem, uniemożliwiające założenie czy prawidłowe funkcjonowanie rodziny,
– niepewność zatrudnienia, nawet w przypadku zatrudnienia na umowę o pracę,
– brak jasno określonych warunków pracy (co, w jakim wymiarze czasu pracy i na jakich zasadach płacowych pracownik ma wykonywać).
Taka sytuacja wynikała z potężnego bezrobocia będącego skutkiem likwidacji znacznej części „państwowego” przemysłu, która miała miejsce w latach 1992 – 98 (w niektórych regionach nawet i dłużej). Miejsce pracy stało się „luksusowym” dobrem. Korzystali z tego właściciele firm, którzy przez lata gospodarczej zapaści przyzwyczaili się do tego, że pracownik to osoba bez jakichkolwiek praw, uzależniona od widzi-mi-się prezesa, dyrektora czy właściciela firmy. Przyzwyczaili się także do tego, że chcąc mieć zapewnione choćby minimum egzystencji potencjalni pracownicy przyjmowali każdą ofertę pracy, bez względu na jej jakość, a i tak tłumy chętnych czekały na sygnał, że jest wolne miejsce pracy…
Otóż nie waham się napisać, że to było eldorado wyzysku. Tyle, że wraz z emigracją skończyły się. Jeśli dziś mamy świadomość, że warunkiem dalszego funkcjonowania naszego państwa jest zatrzymanie migracji, nie tylko emigracji, ale także migracji wewnętrznych; już dziś istnieje wiele gmin czy powiatów, które zostały tak wyludnione, że na przestrzeni najbliższych 20, może 30 lat staną się „pustynią bez mieszkańców”. To wymaga innego podejścia do relacji praca – pracownik – pracodawca.
Statystyki pokazują, że Polacy są jednym z tych europejskich społeczeństw, w których czas pracy (czy to liczony liczbą godzin pracy w miesiącu czy liczbą dni pracy w roku) należy do najdłuższych w Europie. I, co także należy podkreślić, normy zadaniowe nakładane na polskich pracowników wcale nie są niższe od tych, które obowiązują w Europie Zachodniej. Często są wręcz wyższe. Pomimo to polscy pracownicy zarabiają 1/4, góra 1/3 tego, co pracownicy zatrudnieni na analogicznych stanowiskach pracy w Niemczech, Francji, Anglii czy całej Skandynawii. Taki jest, niestety, obraz relacji pomiędzy pracownikiem a pracodawcą. Rozumiem stanowisko pracodawców, którzy są i będą niechętni jakimkolwiek działaniom mogącym ograniczyć ich zyski, stawiam jednak pytanie o odpowiedzialność biznesu. To nie może być tak, że przedsiębiorca ma być ponad jakimkolwiek prawem a tak się, niestety, dzieje.
Luki w prawie pozwalały przez lata na rozwój „szarej strefy”, którą szacuje się na 20% (lub nawet więcej) oficjalnego polskiego PKB. To właśnie dzięki obecnym „nieczytelnym” i przestarzałym regulacjom prawnym Kodeksu pracy możliwe jest funkcjonowanie szarej strefy. Zaostrzenie reguł gry musi się zatem spotkać ze sprzeciwem „pracodawców”.
Dokładnie tak samo byli przeciwni uszczelnianiu reguł gry w sferze podatków – na ile byli uczciwi wobec nas wszystkich? Mówią o tym informacje Ministerstwa Finansów pokazujące, o ile to MILIARDÓW złotych nagle i bez żadnej przyczyny wzrosły wpływy budżetowe z VAT. Teraz „przedsiębiorcy” obawiają się, i zapewne słusznie, że zniknie im drugie źródło „dodatkowych” dochodów. Mogli przez lata unikać płacenia „godziwych” wynagrodzeń, mogli zatrudniać ludzi na śmieciówki i nie płacić składek na ZUS… Mogli budować swoje osobiste majątki kosztem całego społeczeństwa, wykorzystując różnego rodzaju luki prawne albo po prostu sytuację.
Teraz ma to się skończyć. To ma być bardzo prosta reguła. Kto przebywa na terenie zakładu pracy (a więc miejsca, w którym przedsiębiorca prowadzi działalność gospodarczą) jest pracownikiem, z którym MUSI być zawarta umowa o pracę, a skoro tak, to MUSI być zapewnione choćby najniższe wynagrodzenie, muszą być zapłacone składki na ZUS, na Narodowy Fundusz Zdrowia, podatek dochodowy od osób fizycznych (PIT)… Ci pracodawcy-przedsiębiorcy, którzy nie opierali swojej działalności o kryterium własnego zysku za cenę wyzysku pracowników tylko „normalnie” zatrudniali pracowników tej zmiany nie zauważą. Natomiast ci, którzy wyzyskiem przyczynili się do obecnego kryzysu demograficznego, będą musieli zacząć szanować pracownika i jego prawa. Ich to z pewnością dotknie.
A co do drugiej strony – związków zawodowych… Może wreszcie i one zauważą, że człowieka w miejscu pracy nie obchodzą spory polityczne (bo każda z central związkowych „popiera” którąś z głównych opcji partyjno-politycznych), tylko warunki pracy, wynagrodzenie, bezpieczeństwo itp. Że znikną „małe” struktury? Może i pora. Ponoć nie sposób policzyć, ile jest np. związków zawodowych w górnictwie czy wśród kolejarzy (mówi się, że łącznie ze związkami kadry kierowniczej jest ich ponad 40!). Kasta kierownicza czy najmniejsza grupa zawodowa ma tam swój własny związek, który często dba o interes takiej właśnie maleńkiej grupki bez względu na interes wszystkich pracowników danej firmy czy branży. Czy będzie czymś złym, jeśli te najmniejsze „elitarne” związki zawodowe zakończą swój byt a obroną interesów pracowniczych zajmie się kilka dużych central?
Moim zdaniem obie zmiany wyjdą nam wszystkim na dobre.
A co z osobami, które nie chcą pracować na umowę o pracę i odpowiada im forma umowy zlecenie lub o dzieło (z rożnych przyczyn, chociażby mobilności, charakteru samej pracy czy możliwości dorabiania sobie dodatkowo)? Nie wrzucajmy wszystkich do jednego worka stwierdzając, że na pewno wszyscy chcą mieć taki typ umowy.
Zresztą może zamiast obligatoryjności umowy o pracę, może lepiej byłoby egzekwować obecne przepisy, które stwierdzają, że jeżeli praca ma wszelkie cechy etatu to tym etatem jest, niezależnie w jakiej formie została podpisana umowa?
Witam.
Odnośnie kwestii pierwszej – istnieje, na przykład, możliwość „samozatrudnienia”. Własna firma pozwala uniknąć zawierania jakiejkolwiek formy umowy o pracę. Jest kontrakt na „coś do wykonania”, normalna umowa pomiędzy dwoma podmiotami. Poza tym, nowelizacja ma dotyczyć „głównego” miejsca zatrudnienia, choć akurat nie wiem, co autorzy mają na myśli. Co najmniej 1/2 etatu? Wynagrodzenie w wysokości…??? Chyba powinniśmy zaczekać na ukazanie się na stronach sejmowych pełnego tekstu projektu noweli ustawy, gdyż na etapie „uzgodnień międzyresortowych” wiele się jeszcze może zmienić.
Natomiast co do drugiej kwestii – z tym właśnie jest problem. Polskie prawo jest generalnie pełne „niedoróbek” i sformułowań miękkich, które uniemożliwiają jego skuteczną egzekucję. Jest pełne sformułowań typu „może”, „powinien”. Starosta może przyznać – ale nie musi. Umowa powinna być zawarta na piśmie… Ale, skoro tylko powinna, to nie znaczy, że musi. Albowiem jeśli za tezą „umowa powinna być zawarta na piśmie” nie idzie sankcja „kto nie zawiera umowy na piśmie podlega karze…” to sama idea pozostaje martwa.
Nawet w przepisach typowo „egzekucyjnych” czy sankcyjnych wielokrotnie czyta się „Sąd może skazać….” Może, ale nie musi. Poza tym sąd ma zazwyczaj dość szeroki wachlarz możliwości… A na dodatek sąd ma swoje procedury. Wniesienie pozwu wcale nie oznacza, że sprawa zostanie rozpatrzona i rozstrzygnięta wyrokiem w jakimś rozsądnym czasie. A tylko taki właśnie wyrok sądu (że zawarta umowa-zlecenie spełnia wszystkie wymagania dla umowy o pracę) mógłby być w tym kształcie polskiego prawa zwieńczeniem procedury egzekwującej obecne zapisy.
Jest też problem z egzekucją prawa jako taką. Jeśli np. w Niemczech do związków zawodowych należy ponad 90% pracujących, to w Polsce jest to grupa znacznie mniejsza (nie znam statystyk, ale szacuję, że kilkanaście procent). Nie ma zatem skutecznie działającej reprezentacji pracowniczej, która w przypadku wątpliwości posiadałaby możliwości (prawników i pieniądze) na narzucenie pracodawcy negocjacji pod groźbą uruchomienia procedury sądowej.
Konsekwencją takiego stanu rzeczy jest pozostawienie egzekucji przepisów niemalże wyłącznie Inspekcji Pracy, a ta jest zbyt słaba kadrowo i organizacyjnie, by sam fakt jej istnienia powodował odpowiedni skutek. Pracodawcy doskonale o tym wiedzą, zresztą nawet i w przypadku wpływu skargi do PIP rozpatrywany jest „konkretny pojedynczy przypadek” a nie podlega kontroli polityka kadrowa pracodawcy w pełnym zakresie. Pracodawcy mają świadomość, że dobrze napisana odpowiedź na pismo – wystąpienie kontrolne czy protokół pokontrolny PIP wydłuży procedurę (najpierw procedura podstawowa, potem apelacyjna na poziomie wojewódzkim, potem Sąd Administracyjny albo Sąd Pracy i Ubezpieczeń Społecznych, też dwuinstancyjnie…) i sprawi, że skarżącemu się odechce albo zaistnieją powody, by się go „legalnie” pozbyć.
Fakt faktem, także stawiam sobie pytanie, czy to dobry kierunek? Może istotnie należałoby obecnie funkcjonujące przepisy „wzmocnić” poprzez przede wszystkim nadanie im odpowiedniej skuteczności?
Oto argumenty przeciw.
1. „Przywrócenie” pozycji Inspekcji Pracy. Aby mogła ona skutecznie wpływać na postawę pracodawców, powinna mieć możliwości kontrolne porównywalne z ZUS-em czy administracją skarbową. Tymczasem funkcjonuje na „minimalnej” etatyzacji, która wprawdzie pozwala jej rozpatrywać skargi, ale na tym się możliwości PIP kończą. Nie potrafię ocenić, jakie byłyby koszty zwiększenia zatrudnienia w PIP, ale wiem, że byłby to krok co najmniej negowany (że znów wzrasta biurokracja, na której utrzymanie muszą zarobić przedsiębiorcy i wszyscy inni podatnicy). To byłoby osiągalne, ale przynajmniej w kilkuletniej perspektywie, a przeciwdziałanie potrzebne jest już.
2. Egzekwowanie prawa przez sądy. Obserwując walkę klanu sędziowskiego o utrzymanie obecnego „status quo”, w którym sądy praktycznie nie mają nad sobą jakiegokolwiek „bata” co do szybkości rozpatrywania spraw a sędziowie nie odpowiadają w żaden sposób za wydawane wyroki, nawet jeśli są one kompletnie sprzeczne z logiką, mam duże wątpliwości, czy można oprzeć się o założenie, że ten administracyjno-sądowy system egzekwowania istniejącego nieprecyzyjnego prawa da się usprawnić?
3. Kultura prawna polskiego społeczeństwa. Większość ocen mówi, że jest raczej niska. Nie ma u nas tradycji, by myśleć perspektywicznie w kontekście prawnym (np. w zakresie uregulowania, tak na wszelki wypadek, kwestii spadkowych albo wydania pełnomocnictw co do rozporządzania majątkiem w razie choroby czy nagłego zdarzenia skutkującego np. czasowym albo trwałym ograniczeniem możliwości podejmowania świadomych decyzji). Nie ma u nas tradycji, aby korzystać z pomocy prawników przy zawieraniu różnego rodzaju umów (na remont, kupno-sprzedaż, pożyczkę), a tym bardziej tradycji procesowych. Być może wynika to z faktu, że dużej części społeczeństwa na usługi prawnicze i długotrwałe procesy po prostu nie stać. Jeśli dodać do tego, że ponoć 1/3 polskiego społeczeństwa ma kłopot z przeczytaniem (ze zrozumieniem) instrukcji obsługi urządzeń domowych a 50% nie czyta umów przed ich podpisaniem (bo i tak nie rozumie tego, co ma podpisać) – na szybą poprawę nie ma raczej co liczyć.
To trzy identyfikowalne przeze mnie przyczyny, dla których oceniam, że proponowany przez rząd kierunek zmian legislacyjnych „nie jest zły”. Chciałbym jednak zaznaczyć, że nie wynika z powyższego stwierdzenia bezwarunkowe poparcie dla tych zmian, albowiem dopracowanie istniejącego prawa (jednoznaczność sformułowań i dobre definicje!!!) plus wzmocnienie roli PIP oraz plus solidna reforma sądownictwa byłyby z pewnością lepsze, ale też wymagają zdecydowanie więcej czasu, którego nie ma wiele osób wykorzystywanych przez część przedsiębiorców wykorzystujących przeróżne luki w prawie.
Myślisz, że naprawdę nie ma różnicy np. dla malarza czy wykona obraz na umowę o dzieło czy w ramach samozatrudnienia? Czy dla „gospodyni domowej”, która dorabia sobie tłumacząc od czasu do czasu książki na umowę zlecenie? Albo dla studenta, który pracuje tylko w weekendy (albo w soboty ;P)? Nie każdy chce i musi pracować 40 h w tygodniu na etacie i nie każdy też jest w stanie zarobić na samozatrudnieniu na ZUS.
Artyści i twórcy to osobna kategoria osób podlegających ubezpieczeniu społecznemu. Od 1998 roku są objęci obowiązkowym ubezpieczeniem społecznym.
Co do tłumaczy… Od ponad 4 lat sądy (Sądy Pracy i Ubezpieczeń Społecznych) stoją na stanowisku, że tłumaczenie spełnia wszystkie kryteria pracy etatowej i stwierdzają „niezasadność” zawierania umów o dzieło czy umów zlecenia na tłumaczenia, podtrzymując decyzje ZUS zmieniające charakter zawartych z ich wykonawcami umów na umowy o pracę objęte pełnym ubezpieczeniem społecznym.
Praca studentów (w weekendy) to chyba jedyny z wymienionych przez Ciebie przypadków, który może być istotny. jest ich w Polsce ok. 1,3 miliona, ale chyba nie wszyscy pracują? Zakładając, że pracuje nawet MILION studentów (choć osobiście uważam, że to liczba zawyżona), przy 16,4 miliona pracujących w Polsce (dane BAEL z IV kwartału 2017) stanowią oni raptem 6% ogółu pracujących.
Co zatem z pozostałymi 94%? Czy nadal mają być zdani na „łaskę” pracodawców?
W odpowiedzi na Twój post zaznaczyłem, że nie jestem przekonany, czy taka propozycja legislacyjna jest dobrym rozwiązaniem, jest raczej „mniejszym złem”.
Na reformę prawodawstwa w pełnym zakresie (tak, aby przepis był jednoznaczny a prawo skutecznie egzekwowalne) przyjdzie nam zapewne jeszcze długo poczekać. Na dziś jest ono nieskuteczne a orzecznictwo sądowe… No właśnie, jest, jakie jest. Nawet dziś czytam z niedowierzaniem, że sąd uniewinnił „kolegę po fachu” prokuratora od zarzutu jazdy po pijanemu „bo oskarżony istotnie mógł nie wiedzieć, że w jego krwi znajduje się alkohol…”. Kuriozum? Jedno z wielu, nie pierwsze i zapewne nie ostatnie.
Postaw sobie zatem pytanie, czy bierzemy pod uwagę interes kilku procent społeczeństwa czy jednak powinniśmy skupić się na tej absolutnie zdecydowanej większości?
Pozdrawiam.
Piotrze, wymieniłam tylko 3 przepadki i zarazem przykłady osób, które nie są (nie muszą, bądź nie chcą być) zainteresowane umową o pracę (i pracą na pełen etat). Nie wnioskujmy z tego, że innych przypadków nie ma, bo są i to pewnie dziesiątki (na szybko: informatyk, który raz na rok tworzy stronę internetową, dziennikarz czy pracownik naukowy, który od czasu do czas pisze artykuł do różnych gazet, osoba prowadząca okazjonalnie wykład na uczelni, opiekunka do dzieci), więc te 6% może z tego nie wyjść 😉
Nie jestem za uszczęśliwianiem wszystkich na siłę, tylko za możliwością wyboru – pod warunkiem, że należy od do pracownika a nie jest wymuszony przez pracodawcę.
co do tłumaczy: http://www.psbt.org.pl/stanowisko-psbt-w-sprawie-interpretacji-przepis-w-o-stosowaniu-umowy-o-dzie-o-w-bran-y-t-umacze
Pozdrawiam