• >>
  • Wiadomości
  • >>
  • UE domaga się udziału Polski w procesie relokacji uchodźców
19.05.2017
Aktualizacja: 28.09.2017

Czy Polska powinna przyjąć uchodźców? Komisja Europejska grozi wszczęciem procedury o naruszenie prawa UE

UE domaga się udziału Polski w relokacji uchodźców.
© Eisenhans/fotolia

„Nie ma możliwości przyjmowania uchodźców” – stwierdziła premier Beata Szydło. Polska odpowiedziała tym samym na wezwanie Komisji Europejskiej do zaangażowania się w rozwiązanie kryzysu migracyjnego. Jakie konsekwencje może przynieść takie stanowisko polskiego rządu? Czy powinien on ulec presji ze strony Brukseli?

Relacje unijnych przedstawicieli z polskim rządem są napięte niemal od samego objęcia władzy przez Prawo i Sprawiedliwość. Kwestia uchodźców to tylko jedna z przyczyn, które sprawiają, że dialog między Warszawą a Brukselą w dużej mierze opiera się na oskarżeniach i próbach ich odpierania. Tyle że akurat ten problem dotyczy całej Unii, a – jak wskazuje komisarz ds. migracji Dimitris Awramopulos – w procesie relokacji kluczowe jest zaangażowanie wszystkich państw członkowskich.

Postawę Polski nazywa „naruszeniem zobowiązań”. Z deklaracji przyjmowania ustalonej liczby uchodźców nie wywiązuje się jednak zdecydowana większość krajów. Choć plan relokacji zakładał podział między państwa UE 160 tysięcy przybyszów do września 2017 roku, to do tej pory państwa przyjęły niespełna 20 tysięcy. W całości ze swoich zobowiązań wywiązują się tylko dwa kraje – Finlandia i Malta.

Polska jest jednym z 3 krajów, które do tej pory nie przeprowadziły relokacji żadnego uchodźcy. Podobną postawę przyjęli już Austriacy i Węgrzy. To właśnie te państwa Komisja Europejska wzywa do zmiany nastawienia w tej kwestii, grożąc poważnymi konsekwencjami w przypadku zwłoki. Zgodnie z decyzją KE, Polska powinna włączyć się w proces relokacji najpóźniej w czerwcu, by ich uniknąć. Wczoraj rezolucję przyjęli europarlamentarzyści.

Pomysł karania państw za brak solidarności w obliczu problemu pojawił się już w ubiegłym roku. Wówczas KE sugerowała karę finansową w wysokości nawet ćwierć miliona euro za każdego nieprzyjętego uchodźcę.

Jasna odpowiedź Polski

Wypowiedź premier Beaty Szydło nie pozostawia złudzeń – Polska nie zmieni stanowiska w kwestii uchodźców pod presją unijnych instytucji.

Mówimy bardzo jasno: nie ma zgody polskiego rządu na to, aby przymusowo były narzucone jakiekolwiek kwoty uchodźców. […] Trzeba pomagać tym, którzy tej pomocy potrzebują. Trzeba nieść pomoc, to jest nasz obowiązek. My robimy to, pomoc humanitarna jest naszym obowiązkiem i to polski rząd będzie robił, będzie kontynuował

– powiedziała szefowa rządu.

Strategię udzielania pomocy z dala od polskich granic rząd forsuje od dawna. Dla Europy to jednak zbyt mało – uchodźców z Bliskiego Wschodu wciąż przybywa, a perspektywa rozwiązania problemu w atmosferze współpracy i solidarności jest coraz bardziej odległa.

Jak wynika z ubiegłorocznych badań CBOS, przyjmowaniu uchodźców sprzeciwia się aż 63% Polaków. Dla rządu jest to na pewno solidny argument przemawiający za odmową udziału w relokacji – uległość w tej kwestii prawdopodobnie wpłynęłaby negatywnie na sondażowe notowania partii rządzącej. Pytanie, czy to właśnie słupki poparcia powinny być w tym momencie największym jej problemem.

Pogubiona opozycja

Ze wszystkich głosów krytycznych wobec rządu płynących z Polski do tej pory najmocniej wybrzmiała opinia Włodzimierza Cimoszewicza.

Chcę powiedzieć coś mocnego, bo według mnie sytuacja na to zasługuje: naród, który odwraca się plecami od ofiar wojny, zwłaszcza naród sam przez nie doświadczony, doprowadza do samodegradacji moralnej

– powiedział w „Faktach po Faktach” były premier.

Trudno jednak oczekiwać od rządu zmiany nastawienia w sytuacji, gdy kłopoty z ustaleniem konkretnego stanowiska ma największa partia opozycyjna. Politycy Platformy Obywatelskiej, którzy jeszcze przed wyborami deklarowali pełną gotowość do przyjęcia „każdej liczby uchodźców” (dokładnie tak brzmiały wówczas słowa rzecznika prasowego Cezarego Tomczyka), obecnie mają już więcej wątpliwości. Większość eurodeputowanych wywodzących się z PO wstrzymała się od głosu podczas głosowania nad przyjęciem niekorzystnej dla Polski rezolucji.

Szef PO Grzegorz Schetyna zaproponował, by rząd ograniczył się do przyjęcia kilkudziesięciu kobiet i dzieci. Takie rozwiązanie mogłoby nieco ostudzić gniew Brukseli i oddalić być może widmo sankcji, ale nie na dłuższą metę – wszak to właśnie rząd Platformy złożył dwa lata temu deklarację o przyjęciu 7 tysięcy osób, a Komisja Europejska prędzej czy później będzie się domagała wypełnienia tego zobowiązania. To, że plan relokacji przyjął poprzedni rząd, nie będzie miało dla Brukseli większego znaczenia.

Aktualizacja: KE decyduje o wszczęciu procedury

[Data aktualizacji: 12.06, godz. 14.00] Reuters podaje, że 13 czerwca na forum KE ma się odbyć dyskusja w sprawie wszczęcia procedury związanej z naruszeniem prawa UE wobec Polski, Węgier i Czech. Procedura nie ma obejmować Austrii, która niedawno zaczęła stopniowo wypełniać zobowiązania dotyczące relokacji. Czesi co prawda przyjęli niewielką liczbę uchodźców, ale od dłuższego czasu nie już biorą udziału w programie.

Informację potwierdziła PAP. W notatce prasowej Agencji dodano, że procedura rozpocznie się w środę po tym, jak państwa otrzymają formalny list. Wszystko wskazuje też na to, że realna groźba sankcji nie robi wrażenia na rządzie, który konsekwentnie odmawia udziału w planie relokacji. Szef MSZ Witold Waszczykowski określił postępowanie KE mianem „szantażu”.

Czy polski rząd powinien zgodzić się na wypełnienie zobowiązań dotyczących relokacji uchodźców?

Ankieta

Czy Polska powinna przyjąć uchodźców na znak solidarności z Europą?

Loading ... Loading ...

Dodaj komentarz

1 Komentarz do "Czy Polska powinna przyjąć uchodźców? Komisja Europejska grozi wszczęciem procedury o naruszenie prawa UE"

avatar
Sortuj wg:   najnowszy | najstarszy | oceniany
Piotr
Gość

Witam.
Nie będę ukrywać – w powyższej ankiecie zagłosowałem na NIE!
I muszę wyjaśnić, że podobnie jak wielu mieszkańców Polski także i ja, wielokrotnie na dłużej, przebywałem w krajach zachodnich. Wprawdzie nie jako migrant szukający lepszego życia, bo tylko turystycznie, ale też bywały to pobyty na tyle długie, aby móc nieco poobserwować. A ponieważ są miejsca, w których bywam od wielu lat, dostrzegam zmiany takie, jakimi są.
Berlińską dzielnicę Charlottenburg znam od początku lat 80-tych – wtedy była to jedna z ładniejszych dzielnic mieszkaniowych Berlina Zachodniego. Dziś jest to miasto w mieście – obszar, gdzie nie sposób porozumieć się po niemiecku, gdyż nowi mieszkańcy, głównie arabskiego pochodzenia, stworzyli swoją własną enklawę, w której króluje ich język, religia i zwyczaje. Integrować się z niemieckim społeczeństwem nie myślą, natomiast w placówkach oświatowych czy służby zdrowia napisy są i po niemiecku i po arabsku, personel musi mówić w obu językach.
Obecnie podobny proces obserwuję w nadgranicznym Görlitz – Niemców ubywa, Arabów (przybyszy z krajów muzułmańskich) przybywa.
Podobne obserwacje wywiozłem z St. Nazaire, francuskiego portu nad Atlantykiem. Dziś już trudno powiedzieć, że to francuskie miasto, gdyż poza dzielnicami willowymi i eleganckimi sklepami króluje język arabski. W belgijskiej Antwerpii jest, w moim odczuciu, bardzo podobnie.
Zarówno Bundesrepublik jak i Francja czy Belgia to kraje, które mają coraz większy kłopot z „integralnością wewnętrzną” – zbyt wielu imigrantów, którzy narzucają całej okolicy swoje „wymagania” – szkoły w ich językach, służba zdrowia arabskojęzyczna. Tworzą getta, do których służby policyjne wolą się nie zapuszczać (nie napiszę, że nie mają wstępu, bo prawo niby mają, ale praktyka pokazuje, że dość mocno ograniczone). Te bogate kraje pozwoliły na takie właśnie zachowania migrantów, nie przeciwdziałały im. Miały nadzieję, że drugie pokolenie, to urodzone już w Niemczech, Belgii czy Francji będzie „normalnie” wykształcone w publicznej szkole, zdobędzie kwalifikacje, wypełni coraz głębszą lukę kadrową (dziś w Niemczech potrzebne jest ok. 400 tysięcy pracowników technicznych „po zawodówce” i ponad 100 tysięcy inżynierów). Tak się nie stało, przynajmniej w znacznej części przypadków. W dużych niemieckich miastach, jak np. Mannheim,
Przybysze spoza Europy nie chcą przystosować się do nowego miejsca życia. Nie chcą uczyć się lokalnego języka, zatem dobrze (czy normalnie) płatnej pracy nie mają. Ponadto mają zobowiązania nieformalne – za przetransportowanie ich do Europy zapłacili haracz, ale też często muszą współpracować z organizacjami przestępczymi, gdyż gdzieś za Morzem Śródziemnym zostali ich krewni. Jeśli oni nie będą „posłuszni”, ich krewni zapłacą za to karę – zostaną okaleczeni lub zamordowani.
Do tego dochodzi frustracja – nie znając języka i nie mając szans na normalną pracę czują się gorsi od „miejscowych” – skazani na opiekę socjalną, do tego często gorszą finansowo i jakościowo od tego, co otrzymują „miejscowe nieroby”. I to też jest problem – Niemiec czy Francuz, ten taki rdzenny, nie chce być zwykłym robotnikiem, chce być „kierownikiem, nadzorcą”. A jeśli nie ma po temu wystarczających kwalifikacji, wybiera socjal „w pięciu smakach do wyboru”, jak to zgrabnie określili Anglicy. Socjal jakościowo zdecydowanie lepszy od tego, co może otrzymać arabski imigrant.
To jawna dyskryminacja, która jedynie pogłębia frustrację i środowiskową alienację migrantów – trudno się dziwić, że stają się bardziej podatni na wpływy różnych radykalnych grup, szczególnie jeśli to właśnie z tamtej strony, przynajmniej na początku, otrzymują wsparcie finansowe, psychologiczne, jeśli dzięki funkcjonowaniu w takich grupach czują się członkami jakiejś większej społeczności.
Trzeba rozsądnie przyznać, że problem rodzi się poza Europą – w krajach Afryki czy Bliskiego Wschodu i dopóki tam nie zostanie rozwiązany, nie ustanie napływ nielegalnych imigrantów. A wśród nich osób o nastawieniu radykalnym, w tym potencjalnych lub aktualnych bojowników samozwańczego Państwa Islamskiego. Przedwczorajszy zamach w Manchesterze pokazuje, kolejny raz zresztą, że przeciwko „samotnym wilkom” najlepsze nawet służby specjalne są bezradne. Fundamentaliści wybrali najkorzystniejszą dla nich opcję – wchodzący w tłum pojedynczy człowiek jest praktycznie nie do zatrzymania. Natomiast efekt psychologiczny ataku jest taki sam – strach. Nie ma bowiem większego znaczenia (w rozumieniu tzw. psychologii tłumu), czy ginie 10 osób, 20 czy 100. Panika i strach „robią swoje”.
Zastanawia natomiast, skąd ci ludzie mają tak łatwy dostęp do broni i materiałów wybuchowych? Czyżby służby całej Unii Europejskiej nie były w stanie temu przeciwdziałać? Jeśli istotnie nie są w stanie, jeśli nie mają szans na skuteczne wejście do tych gett, przeszukanie setek tysięcy domów i odebranie ukrytej broni czy materiałów wybuchowych, skutki są łatwe do przewidzenia. Kiedy imigranci arabscy dotrą do Polski, w ślad za nimi pojawi się broń i zamachy. Skierowane przeciw nam wszystkim, bez względu na poglądy. I nie chodzi o to, czy mamy przyjąć kilka czy kilkanaście tysięcy osób. Bardzo szybko za nimi przybędą kolejni – ich „bliscy”, w ramach „łączenia rodzin”. Zresztą, nawet w tych pierwszych siedmiu tysiącach może znaleźć się jeden „samotny wilk”. Otwarcie dla nich naszych granic to nic innego, jak zaproszenie do tragedii.
Myślę, że żadna cena, którą przyszłoby Polsce zapłacić na arenie Unii Europejskiej, nie jest warta naszego bezpieczeństwa.

wpDiscuz