• >>
  • Wiadomości
  • >>
  • Czy jesteśmy zdolni do świętowania ponad podziałami? Marsz Niepodległości znów budzi emocje
8.11.2018
Aktualizacja: 8.11.2018

Czy jesteśmy zdolni do świętowania ponad podziałami? Marsz Niepodległości znów budzi emocje

Marsz Niepodległości.
© bnorbert3/fotolia

Do obchodów setnej rocznicy odzyskania niepodległości pozostało kilka dni. Na ten moment wiele wskazuje na to, że atmosfera święta przynajmniej w pewnym stopniu zostanie przyćmiona przez uwidaczniający się co roku podział i tradycyjną polityczną awanturę.

Od około 2 tygodni żyliśmy propozycją ustanowienia 12 listopada dniem wolnym od pracy. Pomimo oczywistych zarzutów, że koniecznych ustaleń dokonuje się zdecydowanie zbyt późno, klamka zapadła – wczoraj po południu Polskę obiegła informacja, że prezydent Andrzej Duda podpisał stosowną ustawę. Chwilę wcześniej uchwalił ją Sejm (wraz z poprawką Senatu, dotyczącą dnia wolnego także dla pracowników handlu).

Gdy już można było mieć nadzieję, że czas pozostały do obchodów setnej rocznicy odzyskania niepodległości upłynie bez zbędnych sporów i bałaganu, prawdziwą „bombę” postanowiła odpalić prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz: „Uważam z całą odpowiedzialnością, że nie tak powinno wyglądać stulecie odzyskania przez państwo polskie niepodległości. Stąd moja decyzja o zakazie marszu” – ogłosiła wciąż urzędująca prezydent stolicy. Mowa oczywiście o Marszu Niepodległości, który odbywa się w Warszawie regularnie od kilku lat i niezmiennie budzi kontrowersje.

Powody? Kwestie bezpieczeństwa i historia

Niedługo wcześniej podobną decyzję ogłosiły władze Wrocławia, gdzie również miał się odbyć marsz organizowany przez środowiska narodowców (m.in. Piotra Rybaka, skazanego za spalenie kukły Żyda). Jednak to właśnie na Warszawie co roku skupiały się oczy całego kraju, gdy dochodziło do mniej lub bardziej poważnych incydentów. W tym roku, ze względu na protest policji, zapewnienie bezpieczeństwa mogłoby się okazać jeszcze trudniejsze.

Potencjalne problemy z zabezpieczeniem marszu nie były jedynym powodem wydania decyzji. Gronkiewicz-Waltz przytaczała też argumenty historyczne. „Warszawa dość już się wycierpiała przez agresywny nacjonalizm” – stwierdziła, po czym przywołała rezolucję Parlamentu Europejskiego w sprawie rosnącej liczby neofaszystowskich aktów przemocy w Europie. Zaznaczyła też, że decyzja była konsultowana z prezydentem elektem Rafałem Trzaskowskim.

Marsz Niepodległości i tak przejdzie?

Do zakazu natychmiast odnieśli się organizatorzy. Zapowiedzieli oni, że marsz tak czy siak się odbędzie. Mimo to skorzystają z drogi prawnej i odwołają się od decyzji w sądzie. „Wierzymy, że wolność zgromadzeń zostanie zachowana i uznana przez sąd, a marsz odbędzie się zgodnie z prawem” – skomentował Mateusz Marzoch, wiceprezes Stowarzyszenia Marsz Niepodległości. Marzoch zauważył ponadto, że zakaz został wydany „w ostatnim możliwym momencie”.

Wśród osób przychylnych marszowi panuje przekonanie, że Hanna Gronkiewicz-Waltz nie tyle nie powinna, co nie miała prawa zakazać organizacji wydarzenia. Posłanka Krystyna Pawłowicz oznajmiła:

Organizacja marszów cyklicznych nie należy do kompetencji prezydentów miast, a wojewodów. Tak samo [jak HGW w stolicy – red.] nie miał prawa tego zrobić prezydent Dutkiewicz we Wrocławiu . […] Ja sama pójdę na ten marsz, on nie jest nielegalny, bo nie został zakazany przez uprawnioną osobę.

Zresztą decyzję prezydent stolicy skrytykowali również niektórzy przedstawiciele jej środowiska politycznego, w tym Piotr Misiło z Nowoczesnej oraz Barbara Nowacka. Z zakazem organizacji marszu nie zgadza się też Marek Sawicki (Polskie Stronnictwo Ludowe), który stwierdził, że to „eskalowanie istniejących napięć”.

„Biało-czerwony marsz” alternatywą?

Na decyzję prezydent stolicy błyskawicznie zareagowali też najwyżsi urzędnicy w państwie. Efektem spotkania prezydenta Andrzeja Dudy z premierem Mateuszem Morawieckim była propozycja zorganizowania alternatywnego marszu. Organizacją biało-czerwonego marszu zajmie się rząd, zaś prezydent objął nad nim patronat.

Marsz będzie miał charakter uroczystości państwowych. W związku z tym wszystkie inne marsze, które ewentualnie mogłyby przebiegać tą samą trasą, z mocy samego prawa nie mogą mieć miejsca

– poinformował rzecznik prezydenta Błażej Spychalski.

Co było do przewidzenia, propozycja rządzących, która miała chyba przypominać kompromis, nie spotkała się z poparciem organizatorów Marszu Niepodległości – tych interesuje jedynie możliwość swobodnego przejścia wcześniej zaplanowaną trasą. „Liczymy, że przejdziemy normalnie, bez żadnych utrudnień ze strony, czy to Platformy Obywatelskiej, czy to PiS-u, czy kogokolwiek i będziemy świętować Święto Niepodległości, tak jak robiliśmy to spokojnie w wielkim pokojowym marszu w 2015, 2016 i 2017 roku”.

Czy świętowanie ponad podziałami jest w Polsce możliwe?

Kto ma w tym wszystkim rację? Każda próba rozstrzygnięcia tego sporu sprowadza się do wymiany argumentów natury ideologicznej, a to niestety nie ułatwia sprawy. Porozumienie często wyklucza chociażby odmienne rozumienie pojęcia „patriotyzm”. To samo dotyczy nacjonalizmu – jedni z dumą deklarują nacjonalistyczne poglądy, a dla drugich nacjonalizm (wręcz na równi z faszyzmem) powinien być powodem do wstydu.

Fakty są takie, że kolejny raz narodowe święto, zamiast połączyć Polaków, uwidoczni prawdopodobnie istniejące podziały. Tym razem żal będzie jednak większy – obchodzimy bowiem okrągłą rocznicę, do której przygotowania trwały znacznie dłużej niż rok.

Wydaje się, że jedynym sposobem na wspólne świętowanie (nie tylko rocznicy odzyskania niepodległości, choć w ostatnich latach to głównie ten dzień generował największy spór) jest zaakceptowanie faktu, że inni mają prawo świętować na swój sposób – oczywiście w granicach prawa. Tutaj pojawia się jednak problem: podgrzewanie atmosfery, akcentowanie różnic i podziałów może być politykom zwyczajnie na rękę. Ci, mając do dyspozycji odpowiednie narzędzia (w tym media) mogą zrobić wiele, by konflikt między przedstawicielami różnych punktów widzenia trwał w najlepsze.

Jakie jest Wasze zdanie? Czy zakazanie organizacji Marszu Niepodległości to dobra decyzja? Czy macie jakiś pomysł, by w przyszłości ważne rocznice obchodzone były w atmosferze jedności?

Dodaj komentarz

1 Komentarz do "Czy jesteśmy zdolni do świętowania ponad podziałami? Marsz Niepodległości znów budzi emocje"

avatar
Sortuj wg:   najnowszy | najstarszy | oceniany
Piotr
Gość

Przykro mi to mówić, ale JEDNOŚĆ jest w Polsce czymś chyba niemożliwym. Pytanie zostało zadane wprawdzie w kontekście setnej rocznicy odzyskania niepodległości, ale jeśli popatrzeć na przyczyny jej utraty i wszystko, co działo się nieco wcześniej i potem, nawet po dziś dzień, nie należy być zbytnio optymistycznym.
Rok 1791. Próba ratowania Rzeczypospolitej i uchwalenie Konstytucji 3 maja. A po drugiej stronie – targowica. Ludzie, którzy w zamian za prywatne korzyści sprzedawali polskie państwo… I, co by nie mówić, wygrali!
Rok 1795. Insurekcja Kościuszkowska. Ledwie sto tysięcy Polaków ( z całego obszaru przedrozbiorowej Rzeczypospolitej) stanęło w obronie ojczyzny, natomiast zdrajców i współpracowników przyszłych zaborców nie brakło. Nielicznych tymże 1795 roku skazano i powieszono. I tak było przy każdym następnym zrywie niepodległościowym – byli dość nieliczni walczący O WOLNOŚĆ I NIEPODLEGŁOŚĆ oraz byli, i to w całkiem dużych ilościach ci wszyscy, którzy pracując dla zaborców w administracji, szkolnictwie, armii, policji czy dyplomacji bronili swoich posad i dochodów, jawnie „zdradzając naród polski”???
Przepraszam za znaki zapytania, ale nie wiem, czy to jest dobre określenie. Pius VI, papież, swoim brewe, potępił Insurekcję Kościuszkowską jako czyn bezbożny, gdyż skierowany przeciw PRAWU i legalnej władzy. Każdemu kolejnemu zrywowi niepodległościowemu Polaków towarzyszyła taka właśnie postawa Watykanu! Ci, którzy pracowali dla zaborców „na etacie”, jak dziś byśmy to określili, powołując się na stanowisko Kościoła, spełniali „uczciwie” swoją powinność, za to właśnie zaborcy im płacili.
W latach 1918 i 1919 było podobnie.
Tak nawiasem mówiąc – 11 listopada 1918 roku abdykował cesarz Wilhelm II, ale Rzesza Niemiecka wcale nie zniknęła; przyjęto po prostu ustawę o zmianie Konstytucji Rzeszy przekształcając ją z monarchii w republikę z wybieranym prezydentem. Tego dnia pojęcia POLSKA jeszcze nie było ani w światowej polityce, ani na mapach. Wprawdzie już w styczniu 1918 roku utworzenie niepodległej Polski znalazło się wśród tzw. 14 punktów amerykańskiego prezydenta Thomasa Woodrowa Wilsona a kanclerz Rzeszy, Maksymilian książę von Baden przyjął je 5 października 1918 roku, jednakże ani Reichstag, niemiecki parlament, ani cesarz Wilhelm nie wyrazili na to zgody. 9 listopada 1918 roku kanclerz Maksymilian von Baden ogłosił „abdykację cesarza Wilhelma oraz księcia koronnego (następcy tronu) Fryderyka”, co uczynił bez ich wiedzy i zgody, po czym podał się do dymisji… Wprawdzie rozpoczął tym samym „demontaż” niemieckiego państwa, ale decyzja o powstaniu niepodległej Polski zapadła dopiero z chwilą podpisania Traktatu Wersalskiego, czyli w czerwcu 1919 roku, kiedy to Niemcy podpisały ów dokument, uznając m.in. powstanie niepodległej Polski i Czechosłowacji…
Wracając do lat 1918-19: w tymże okresie byli oczywiście patrioci dążący od odbudowy niepodległej Polski, z Ignacym Paderewskim i Romanem Dmowskim na czele, ale bili też tacy polscy „dyplomaci i urzędnicy”, którzy stali za interesami Berlina w zamian za dość mgliste obietnice jakiejś tam formy organizacji polskiej państwowości, choć w ramach Rzeszy. Byli też i tacy, którzy z nadzieją patrzyli na Moskwę; przypomnę, jest już po rewolucji; carat został obalony, Lenin i jego komuniści chcą iść z rewolucją na zachód a w polskim społeczeństwie wcale nie brakowało chętnych do pomocy!
Obrazem tego rozbicia będą niezdolne do podejmowania skutecznych ustaw parlamenty II Rzeczypospolitej (aż po przewrót majowy). A z jednością Polaków w tamtym okresie było tak, że z jednej strony doszło do mordu na pierwszym Prezydencie Rzeczypospolitej Gabrielu Narutowiczu, potem – do kierowanego przez Piłsudskiego przewrotu wojskowego w maju 1926 roku (skutkiem: powolne, ale stałe ograniczanie swobód politycznych „dla niebezpiecznych dla Rzeczypospolitej elementów wywrotowych”) a koniec końców, w roku 1934, zorganizowano „Miejsce Odosobnienia” w Berezie Kartuskiej – no cóż, można dyskutować, czy słusznie zwane obozem koncentracyjnym, ale jest za taki uznawane w Europie Zachodniej, USA i Kanadzie. Bo istotnie nie różniła się Bereza w tym względzie od „rozwiązań akceptowanych przez świat”: angielskich obozów dla wziętych do niewoli powstańców w RPA i członków ich rodzin (podczas tzw. II wojny burskiej 1899-1902), kanadyjskich obozów dla Ukraińców w okresie I wojny czy obozów dla Japończyków w USA podczas II wojny, ani nawet od niemieckich obozów koncentracyjnych (w tamtym okresie, tj. w latach 1933 – 36 były to właściwie więzienia-obozy ciężkich robót). W Berezie bez żadnych zahamowań osadzano przeciwników politycznych Sanacji czy działaczy niepodległościowych ruchów ukraińskich; czyniono to bez sądowego wyroku, bez prawa do obrony, za to z „niepisanym wyrokiem” na katorżniczą pracę, upodlenie fizyczne, tortury tak fizyczne jak i psychiczne.
We wrześniu 1939 roku tej jednomyślności także nie było. Wprawdzie w walce przeciw Niemcom zjednoczyli się niemalże wszyscy, ale na ziemiach zajętych przez Sowietów takiej jednomyślności co do oporu przeciw okupantowi nie było. Wręcz przeciwnie, istniała duża grupa Polaków – członków partii komunistycznej czy po prostu dostrzegających dla siebie szansę na poprawę bytu dzięki współpracy z np. NKWD… I mam tu na myśli Polaków (z genów, krwi, języka, historii, tradycji wychowania etc. etc.), a nie przedstawicieli mniejszości (choć lokalnie to nawet i większości) narodowych takich jak Białorusini czy Ukraińcy. Zresztą historia II wojny to wcale nie jest obraz „jedności”. Byli tacy, którzy wstąpili do ruchu oporu ale byli tez i tacy, którzy całkiem dobrowolnie wpisywali się na Volksliste, deklarując przynależność, poprzez choćby dalekie pochodzenie, do narodu niemieckiego… Byli tacy, którzy pomagali swoim sąsiadom-Żydom i byli tacy, którzy po prostu „sprzedawali” Żydów i ich opiekunów Niemcom… A politycznie? Piłsudczycy, ludzie Sikorskiego, komuniści promoskiewscy i lewicowcy „umiarkowani”, narodowcy…
Po wojnie podziały stały się może mniej widoczne, ale wynikało to bardziej z represji stosowanych przez ówczesne władze niż jakiejś jednomyślności narodowej, zresztą nawet i mimo represji podziały zaczęły dość szybko wychodzić na światło dzienne (czerwiec 1956, marzec 1968, grudzień 1970, czerwiec 1976, powstanie „Solidarności” w 1980, stan wojenny w 1981…).
Po 1989 roku zapadło najgorsze z możliwych rozwiązanie – nie pociągnięto do odpowiedzialności karnej zbrodniarzy okresu PRL a sama PZPR nie została uznana za organizację zbrodniczą! W efekcie doszło do eskalacji podziałów – byli aparatczycy byli nie tylko bezkarni, ale też dzięki majątkom zgromadzonym w czasach PRL stawali się członkami elit biznesowych przejmując za bezcen doprowadzone przez siebie do upadku państwowe przedsiębiorstwa, natomiast ofiary represji systemu komunistycznego stały się często ofiarami wyzysku ze strony tych „nowych kapitalistów – byłych aparatczyków PRL”.
Po przystąpieniu Polski do Unii Europejskiej ujawnił się kolejny bardzo ważny front podziału. Unia Europejska jest „doktrynalnie choć nieoficjalnie” antychrześcijańska. Niemcy, Francja, Belgia, Holandia czy Wielka Brytania to kraje, w których religijność społeczeństwa jest domeną głównie imigrantów muzułmańskich; tam miejsce chrześcijaństwa zajmuje, i to coraz intensywniej islam (i to jest, w ramach przeciwdziałania wykluczeniu społecznemu wspierane publicznymi środkami), podczas gdy organizacje państwowe jawnie dyskryminują chrześcijan (we Francji wprowadzono zakaz ustawiania figurek kojarzących się religijnie, Jezusa, Maryi i Józefa w bożonarodzeniowych szopkach, sprowadzając je tym samym do mini-zoo???). U „etnicznych” mieszkańców tych państw nastąpiła wspierana przez systemy edukacyjne przemiana wyznania – z Boga (chrześcijańskiego i wartości religijnych) na MAMONĘ! I pełną, oderwaną od chrześcijańskiego kanonu wolność obyczajową, szczególnie seksualną. Sukces (kariera i pieniądze) + seksualne wyzwolenie… I brak zobowiązań. Po co rodzina? Wystarczy partner/partnerka + piesek/kotek… Zwolennicy takiego samego „porządku antychrześcijańskiego” są również w Polsce, to szczególnie „wyzwoleni” mieszkańcy dużych miast o lewicowych lub liberalnych poglądach. To pokolenie jest kształtowane przez media „plotkarskie”, które na „bohaterów” pierwszych stron gazet czy najważniejszych newsów na portalach internetowych czynią osoby w związkach typu „drugi mąż trzeciej żony miał skok w bok i związał się z…, która właśnie wyrzuciła kolejnego męża – narzeczonego – kochanka/partnera… Kontra takim „opcjom ustrojowym” stoi duża grupa katolików (aktywni to ok. 40% całego społeczeństwa), którzy nie chcą się godzić na to, aby niektóre „wolności europejskie” typu jednopłciowe małżeństwa były w Polsce prawem akceptowane… A ponieważ środowiska LGBT zaczęły w którymś momencie mocno naciskać na przyjęcie w Polsce stosownych „praw” i wyszły ze swoimi postulatami „na ulice” w bardzo głośnych manifestacjach, reakcja drugiej strony była równie mocna. Spalenie tęczy było precyzyjnym sygnałem.
Unia Europejska odpowiada ponadto za jeszcze jeden front podziału – nacjonalizm! Niekontrolowany napływ imigrantów, szczególnie z innych kręgów kulturowych (głównie z obszaru islamu) doprowadził do tego, że ruchy nacjonalistyczne zaczęły powstawać od Odry po Atlantyk (są w Niemczech, Francji, Wielkiej Brytanii, Norwegii), co polskim nacjonalistom – spadkobiercom Dmowskiego (Polska dla Polaków; Prawdziwy Polak = Katolik) dało impuls do upublicznienia poglądów czy wyjścia na ulice. Z oficjalnymi (lub i nie) marszami, które bardzo, ale to bardzo mocno przypominają marsze NSDAP w okresie walki o władzę (1928 – 1932). Odpowiedzialność za wzmocnienie tego niezwykle radykalnego polskiego obozu politycznego spada także na wszystkich rządzących po 1989 roku. Historia lubi się powtarzać. Biedota i ludzie, których dziś nazwalibyśmy „wykluczonymi społecznie” wyniosły partię Hitlera do władzy. Wtedy tylko NSDAP miała dla nich „program dający nadzieję na przyszłość” (Niemcy dla Niemców! Żydzi to zdrajcy odpowiadający za klęskę Rzeszy w I wojnie! Niemcy to naród nadludzi i panów. Cała reszta to podludzie, którzy powinni niemieckim panom służyć!). Reszta partii nadal koncentrowała się na sprawach przedsiębiorców, wielkich właścicieli majątków rolnych, finansjery i „ludzi kariery”. W 1945 roku prezydent Truman miał przystępować do obrad w Poczdamie z nastawieniem, które było wynikiem dobrze przeprowadzonej analizy przyczyn faszyzmu w Niemczech. Twierdził, że Niemcom należy dać dobrą pracę, odpowiednio ich nakarmić i dać im, co tam chcą, piwo, wino czy sznapsa. Inaczej zrobią kolejną wojnę!
W zasadzie od samego początku obecnej Rzeczypospolitej partie proeuropejskie i stricte wzorujące się na europejskiej centro-lewicy nie miały dla młodych, bezrobotnych, wykluczonych społecznie i biednych Polaków oferty. Lech Wałęsa mówił „bierzcie swój los w swoje ręce”. Jurek Owsiak ujmował to innymi słowami – „Róbta co chceta”. Posłuszne głównym opcjom politycznym media kreowały obraz „młodego, dynamicznego, przebojowego…” Obraz, który pasuje być może do kilkunastu procent społeczeństwa. Reszta chciała „pracować na etat”, zrobić swoje i iść po pracy do domu, na dobre jedzenie z jakimś piwkiem… A to im, od 1990 roku dzięki nieprzemyślanym reformom Balcerowicza, właśnie krok po kroku zabierano. Za pełnym przyzwoleniem władzy, która jakoś nie była w stanie przeciwdziałać oszustom, którzy wyzyskiwali ludzi i nie płacili im należnych wynagrodzeń, oszukiwali uczciwych przedsiębiorców wyłudzając od nich towar i doprowadzając te firmy do upadłości… Miliony ludzi trafiły na bruk, na bezrobocie. Tymczasem rządy, wszystkie po 1990 roku z obecnym włącznie nie dostrzegają jednego – Polacy chcą być Europejczykami i żyć jak Europejczycy. Idąc do sklepu mamy na metce ceny dla kilku, jeśli nie kilkunastu krajów Unii. Niemiec czy Francuz za ciuch, buty czy sprzęt płaci tyle samo co Polak. Tyle, że zarabia trzy albo i cztery razy więcej. Aby nie nazwać wyzysku wyzyskiem wmawiano nam, że musimy więcej pracować, że tamci są wydajniejsi więc lepiej zarabiają, że musimy się uczyć… Wmawiano nam, że jesteśmy GORSI! Politycy kazali nam wpatrywać się w zachodnie społeczeństwa z instrukcją, że jak będziemy posłuszni, to z pomocą Unii będziemy powoli doganiać Zachód. Ale powoli, a póki co – pokornie głowy w dół, rękawy podwinąć i do roboty!
Ugrupowania narodowościowe, może i słusznie określane jako nacjonalistyczne, to przeciwwaga dla „ślepych prounionistów”. Dają tym właśnie zwykłym ludziom poczucie „godności i przynależności”. Jesteś Polakiem? Ale takim prawdziwym Polakiem – katolikiem z dziada – pradziada? Nie chcesz na polskiej ziemi Arabów i innych obcych? To jesteś nasz brat! Jesteś nasz! My ci pomożemy. I zadbamy, by „inszość” nie zagrzała w naszym kraju miejsca! Rządy, z racji politycznej unijnej poprawności, nie chciały o tym problemie „wykluczenia” rozmawiać, nie chciały wyciągać ludzi z tego wykluczenia, tam, gdzie oni mieszkają. Mówiono „jest praca, w Warszawie, Poznaniu, Gdańsku…” Tylko dla kogo? Co ma zrobić człowiek ze wsi, gdzie pracy po prostu nie ma a gospodarstwo zbyt małe, zbyt słabe? Sprzedać swój dom za równowartość kilku metrów mieszkania w Warszawie i??? Tak zwani „nacjonaliści” mówią tym ludziom „Ty jesteś sól ziemi polskiej. To z takich jak ty byli najwięksi bohaterowie w polskiej historii”. Nie ważne, że nie idzie za tym realna pomoc materialna – jest przynajmniej „pochwała postawy, docenienie wysiłku, przypisanie do wspólnoty”.
Po stronie tych tak zwanych „nacjonalistów” stoi tez zaimportowany z Europy Zachodniej strach, rzeczywisty strach, bo mamy prawo bać się, że jeśli i w Polsce pojawi się większa grupa imigrantów z krajów islamskich, to prędzej czy później także i u nas ludzie ci sięgną po metody terrorystyczne, które od kilku lat stosują (i to dość bezkarnie) na zachód Odry. Ci wszyscy wyznawcy „naszości” jako doktryny politycznej z jednym mają rację – są prawdziwym „ludowym” gwarantem poczucia bezpieczeństwa. Zdolnym do natychmiastowej reakcji, gdyby przedstawicielom jakiejkolwiek grupy imigrantów przyszło na myśl, by sięgnąć po terror jako narzędzie do zbudowania sobie w Polsce pozycji społecznej. Wszyscy, niestety, wiedzą, że „narodowcy” w takiej sytuacji odpowiedzą zemstą z pełnym obliczem okrucieństwa, ale i to jest, paradoksalnie, wszystkim innym siłom politycznym niezwykle na rękę, gdyż państwo polskie jako organizacja nie jest w stanie zapewnić należytego poziomu bezpieczeństwa; zawsze słyszymy, że nie ma pieniędzy na etaty, płace, samochody, sprzęt (choć na polityków i ich potrzeby zawsze się znajdą). Stąd tolerancja dla nacjonalistów u znacznej części naszego społeczeństwa.

Reasumując: tych podziałów jest zbyt wiele. Politycznych, społecznych, ekonomicznych, religijnych (bo ateizm to też swego rodzaju wiara w to, że nie ma Boga). Czy można je ograniczyć? No cóż, chyba nie. Dziś nie da się zmusić polskich przedsiębiorców, którzy bez skrupułów budują sobie posiadłości jak przed wiekami magnaci szlacheccy, aby zaczęli swoim pracownikom należycie, po europejsku płacić. To dla nich, i dla wszelkiego rodzaju „beneficjentów błyskawicznej kariery” (artystów, sportowców, menedżerów i polityków) są te wszystkie „nowoczesne” rozwiązania społeczno-rodzinne. To mniejszość, ale wpływowa, bo stać ją na to, by media kreowały jej poglądy jako „słuszne, poprawne, zalecane przez Unię Europejską”. Tyle, że druga strona tej linii sporu – kościół, sięgnął po dokładnie tę samą broń. Media. I zaczął odbijać utracone pozycje. Tu dojdzie do niejednej jeszcze bitwy!
Bogaci czy ci, którym żyje się dobrze dostatnio, są zwykle ludźmi ceniącymi sobie zasadę „bliższa ciału koszula”. Zostali wykształceni, by walczyć o swoje ze wszystkimi. Przegrany czy podwładny to… Ktoś, z kim nie należy się liczyć. Liberalizm to ich styl życia i doktryna polityczna. Ludzie, którzy żyją na skraju ubóstwa zawsze byli i zawsze będą podatni na przeróżne skrajne indoktrynacje polityczne. Od lewicowych (od antyklerykałów aż po rewolucjonistów czy anarchistów) po prawicowe, z nacjonalizmem włącznie. Te opcje „wycinają się wzajemnie” od czasów rewolucji francuskiej i kolejnych cesarstw czy republik. Pokoju miedzy nimi nie było i nie będzie.
Dojdzie nam, i to niebawem, nowe pole walki. Nie czynimy jako państwo nic, aby zatrzymać polską młodzież w Polsce – jej miejsce zajmują przybysze ze wschodu, głównie z Ukrainy. Oficjalnie jest ich już około dwóch milionów. Za kilka lat nas, Polaków, będzie może 35 milionów, na papierze, bo ze 3 lub i 4 miliony na emigracji. Ukraińców będzie w Polsce wówczas 5, może i 7 milionów. Szykujmy się zatem na powstanie nowej linii podziału – „rdzenny Polak” kontra „ukraiński Gastarbeiter”, który chciałby w Polsce osiąść, pracować, ale też i wyznawać Boga po swojemu, w obrządku prawosławnym. A to będzie nie w smak katolikom i instytucji Kościoła Rzymsko-Katolickiego w Polsce, która wciąż ma istotny wpływ na polską scenę polityczną.

Przepraszam za tak długi komentarz, ale cóż, przy tak złożonych polach konfliktów prościej się nie dało.

Pozdrawiam, Piotr

wpDiscuz