
Z nauką Kościoła rzymskokatolickiego utożsamia się ogromna część polskiego społeczeństwa. Mimo to coraz bardziej słyszalne są głosy domagające się ograniczenia wpływu hierarchów na bieżącą politykę, a postulat ten zyskuje poparcie nawet wśród zadeklarowanych katolików.
Zupełnie inaczej wygląda sytuacja Kościołów i związków wyznaniowych w Stanach Zjednoczonych. Możliwość swobodnego wypowiadania się duchownych na tematy polityczne przez dziesięciolecia uniemożliwiała tzw. poprawka Johnsona, wprowadzona w 1954 roku (Lyndon Johnson był wówczas liderem większości demokratycznej w Senacie). Zakazywała ona instytucjom kościelnym, a także organizacjom charytatywnym i akademickim, angażowania się w politykę – w tym aktywnego wspierania kandydatów w wyborach. Za złamanie zakazu groziło cofnięcie przysługujących ulg i zwolnień podatkowych.
Zniesienia „poprawki” domagali się przedstawiciele wspólnot protestanckich i katolickich, a także główne ośrodki rabinackie. Donald Trump oficjalnie obiecał to protestantom ewangelikalnym w czasie kampanii prezydenckiej; kilka dni temu spełnił obietnicę, podpisując stosowne rozporządzenie. Przy tej okazji powiedział:
Żaden Amerykanin nie powinien musieć wybierać pomiędzy narzuconym prawem federalnym a swoją wiarą.
Rozporządzenie Trumpa dotyczy wszystkich Kościołów i związków wyznaniowych.
Kościół w Polsce ma zbyt wiele do powiedzenia?
Podczas gdy w USA właśnie pozwolono hierarchom na angażowanie się w sprawy polityczne, w Polsce z różnym natężeniem trwa spór o wpływ Kościoła katolickiego na funkcjonowanie państwa. W ostatnich miesiącach szczególnie głośno mówiło się o opinii biskupów na temat ewentualnego ograniczenia handlu w niedzielę oraz propozycji zaostrzenia przepisów dotyczących aborcji.
Z badań CBOS przeprowadzonych w 2015 roku wynika, że opór społeczny wobec wpływu Kościoła katolickiego na politykę jest dość spory. Zdecydowanej większości Polaków nie przeszkadza obecność symboli religijnych w budynkach publicznych (urzędy, szkoły) ani udział hierarchów w uroczystościach państwowych. Tym, co najbardziej raziło ankietowanych, było natomiast zajmowanie przez Kościół stanowiska w kwestii uchwalanych przez Sejm przepisów oraz wskazywanie z ambony konkretnego kandydata, na którego wierni powinni oddawać głosy.
Wielowyznaniowość wyklucza dominację
Czy to oznacza, że wielu Amerykanom, podobnie jak obecnie sporej części naszych rodaków, rosnące zaangażowanie religijnych instytucji w sprawy publiczne zacznie wkrótce przeszkadzać? Zdecydowanie trudno doszukiwać się analogii między obecnym statusem Kościoła w Polsce a ewentualnym wzrostem znaczenia instytucji religijnych w Stanach Zjednoczonych. Powód? Struktura i proporcje poszczególnych wyznań i religii w naszym kraju i w USA znacząco się od siebie różnią.
W Stanach Zjednoczonych nie ma mowy o dominującej pozycji któregokolwiek wyznania. Choć największą pojedynczą organizację religijną stanowią katolicy, to ich udział w całym społeczeństwie amerykańskim wynosi ok. 25%. Połowa Amerykanów należy do różnych Kościołów protestanckich (baptyści, metodyści, luteranie). Co siódmy amerykański obywatel nie wyznaje żadnej religii. Łatwo zatem zauważyć, że struktura wyznaniowa w USA jest znacznie bardziej zróżnicowana niż w Polsce; co za tym idzie – mniejsze jest ryzyko „opanowania” dyskursu przez którąkolwiek z religii.
Dominacja skłania do zaangażowania w politykę
Jak wynika z danych GUS, przynależność do Kościoła katolickiego (w przytłaczającej większości rzymskokatolickiego) deklaruje dziewięciu na dziesięciu Polaków. W 2015 roku liczba katolików w Polsce wynosiła ponad 33 miliony. Z tego tytułu opinie hierarchów Kościoła katolickiego stanowią jeśli nie jedyny, to na pewno dominujący głos „czynnika religijnego” w kwestiach związanych z funkcjonowaniem państwa. Pozostałe wyznania nie są w stanie przebić się ze swoimi stanowiskami do debaty publicznej. Największy problem mają jednak osoby niewyznające żadnej religii, które sprzeciwiają się narzucaniu prawa i promowania postaw niezgodnych z ich światopoglądem.
Skalę społecznego sprzeciwu wobec pewnych nacisków Kościoła katolickiego na instytucje państwa wykorzystują partie polityczne. Nie trzeba wcale powoływać się na przykład antyklerykalnego Ruchu Palikota, który w Sejmie funkcjonował zaledwie jedną kadencję. Za rozdziałem państwa od Kościoła opowiadają się dziś przede wszystkim politycy Platformy Obywatelskiej i Nowoczesnej. Problemem dla tych ugrupowań jest nie tylko sam wpływ Kościoła na bieżącą politykę, ale także kwestia jego finansowania z budżetu państwa. Wraz z postulowanymi zmianami w relacji na linii państwo-Kościół idą w parze zapewnienia o uznaniu istotnej roli Kościoła katolickiego w dziejach Polski.
Dlaczego Polacy, wśród nich często sami katolicy, często sprzeciwiają się zaangażowaniu Kościoła w politykę?

Dodaj komentarz
1 Komentarz do "Czy wpływ Kościoła na politykę jest zbyt duży? Ukłon Trumpa w stronę religijnych instytucji"
Witam.
Zanim postaram odnieść się do postawionego pytania „Dlaczego Polacy, wśród nich często sami katolicy, często sprzeciwiają się zaangażowaniu kościoła w politykę?” wpierw zmienię nieco pytanie postawione w ankiecie, które moim zdaniem powinno brzmieć „Dlaczego Kościół w Polsce powinien angażować się w politykę?”
Przede wszystkim musimy pamiętać, że polska scena polityczna jest młoda i niestabilna. Dwie dominujące obecnie partie polityczne: Prawo i Sprawiedliwość oraz Platforma Obywatelska powstały w latach 2001-2002, opierając się o kadry pochodzące z wcześniej istniejących partii, w tym o osoby działające w poprzednim systemie – członków PZPR, Stronnictwa Demokratycznego i organizacji „młodzieżowych” tamtego okresu. Powstają wprawdzie nowe partie czy ruchy polityczne, ale ich żywot okazuje się krótkotrwały – Akcja Wyborcza Solidarność czy Ruch Palikota są tego najlepszym przykładem.
Powoduje to, że polskie partie polityczne są skoncentrowane przede wszystkim na utrzymaniu określonego poziomu popularności wśród wyborców, nawet za cenę przyciągnięcia/przejęcia z konkurencji jakiegoś głośnego, choćby i kontrowersyjnego nazwiska. Są zatem zlepkami różnych idei politycznych, a w takich warunkach trudno mówić o zbudowaniu jakiegoś spójnego programu politycznego. Drugim istotnym celem najważniejszych partii jest utrzymanie sfery wpływów – na różnym poziomie władzy. Niezależnie od tego, czy mówimy o administracji rządowej czy samorządowej, na czele urzędów i podległych im jednostek stają osoby pochodzące z tej partii, która w danym momencie wygrała walkę o władzę. Obecnie PiS obsadza swoimi kadrami administrację rządową (dokładnie tak samo robiły to wcześniej PO, AWS z koalicjantami i SLD), natomiast na szczeblu rządowym na stołkach władzy siedzą osoby z partii, która w danej gminie, mieście czy powiecie ma większość w radzie. Handel stołkami jest czymś, co funkcjonowało już w PRL, tyle że tam działo się to w wyniku tarć pomiędzy różnymi frakcjami w obozie władzy.
Oczywiście liczba stołków jest zwykle mniejsza od liczby chętnych do ich obsadzenia, zatem na każdym poziomie władzy publicznej (i tym rządowym i tym samorządowym) dochodzi do targów i kompromisów. W ich efekcie działania czy wypowiedzi poszczególnych osób „reprezentujących władzę” mogą mieć się nijak do „programu wyborczego” określonej partii, który zwykle i tak zostaje „półkownikiem” – czyli odłożoną na półkę makulaturą, gdy już swoją rolę kiełbasy wyborczej spełnił i przyniósł sukces w postaci zdobycia władzy.
Pamiętam z lat 80-tych taki kabaretowy żart, w którym pytano „Czym różni się demokracja w Polsce od normalnej?” a odpowiedź brzmiała, że „W normalnej dochodzi się do stanowisk politycznych dzięki posiadanym pieniądzom, a w Polsce do pieniędzy dochodzi się dzięki pełnieniu politycznej funkcji!”
Wiele się w tej materii nie zmieniło.
Mamy zatem do czynienia z sytuacją, w której tzw. „elity polityczne” oraz kadry zarządzające instytucjami publicznymi (i, siłą rzeczy, podległymi im przedsiębiorstwami państwowymi lub komunalnymi) tworzą osoby generalnie zainteresowane dochodami własnymi i ich krewnych, a niekoniecznie posiadające jakiekolwiek doświadczenie w zarządzaniu czymkolwiek.
Mamy zatem trwałą sytuację, którą można określić jako patogenną, grożącą zjawiskami takimi jak korupcja czy nepotyzm.
Musimy także pamiętać o tym, że znaczna część sfer biznesowych tkwi w przeróżnych relacjach (nawet rodzinnych) ze światem polityki – taka praktyka ukształtowała się w latach 80-tych, potem została wzmocniona przejęciem dużej części majątku gospodarczego przez elity PZPR i doprowadziła do tego, że niemalże wszyscy politycy, którzy rozpoczynali karierę w roku 1989 lub później zostali wciągnięci w orbitę „nieoficjalnych ustaleń i uzgodnień” ze światem gospodarki.
Dopiero w tym momencie mogę podsumować powyższe: żyjemy w warunkach pozornej wolności i demokratyczności procesów wyborczych, zmuszeni do głosowania i wybierania na funkcje publiczne osób, które oficjalnie są członkami takiej czy innej partii, ale nieoficjalnie są powiązane z przeróżnymi grupami gospodarczymi. Po tej stronie jest zatem realna władza polityczna oraz gospodarcza.
Niewątpliwie aby zbudować jakąkolwiek alternatywę zdolną przerwać ten łańcuch wzajemnych powiązań świata polityki i gospodarki/pieniędzy potrzebne są dwa elementy: idea i pieniądze.
Młode ruchy polityczne (jak np. partia „RAZEM”) może i mają jakiś program ideologiczny, ale nie mają pieniędzy na walkę o wyborcę, a ta toczy się w największych (zatem i najdroższych) mediach. Takie właśnie ruchy stanowią pewien niezbędny obecnym elitom element dekoracyjny – no przecież jest demokracja, skoro powstają nowe partie i mają swobodę głoszenia swoich racji! Nikt jednak nie powie, że prawne warunki działania tych partii zostały tak ograniczone ustawami, że w praktyce szansy na sukces wyborczy nie mają.
Na takim tle jest w Polsce tylko jedna siła, zdolna stanowić w każdej sytuacji rolę przeciwwagi dla systemu polityczno-kapitałowego i jest nią właśnie Kościół Rzymskokatolicki. Posiada ideologię (zasady wiary), znaną, choćby w podstawowym zarysie, niemalże wszystkim Polakom. Posiada majątek (kościoły i towarzyszące im obiekty – plebanie itp.), pieniądze (z bardzo różnych źródeł), niezależne kadry i media. Stanowi zatem realną siłę, która w każdej chwili może stanąć w opozycji do obozu władzy (na każdym poziomie organizacji naszego społeczeństwa), gospodarki i konkretnych osób. Jest zatem groźny, stąd cały świat polskiej polityki, szczególnie ten tak zwany główny nurt, jest zainteresowany powstawaniem, choćby na krótko, partii czy ruchów, które będą atakować zarówno kościół jako instytucję jak i zasady wiary.
Nie przeczę, zdarzają się nieuczciwi księżą – w instytucji zatrudniającej kilkadziesiąt tysięcy osób zawsze znajdzie się jakaś „czarna owca”. Dla wszelkich tych ruchów lewackich, środowisk LGBT czy osób żyjących z wyzysku innych zawsze jest to „woda na młyn”. Sprowadza się bowiem rzecz do stwierdzenia „Patrzcie, jaki ten kościół jest zły!”, natomiast dużo słabsze, wręcz hamowane jest kreowanie wizerunku pozytywnego, a przecież istnieje wielka rzesza kapłanów i osób zakonnych, które z pełnym poświęceniem pracują w naszym społeczeństwie, żyjąc często na granicy biedy.
Kościół ma jednak swoje zasady, które powinny być respektowane przez wszystkich uważających się osoby wierzące.
Nie kradnij. Czy to przykazanie spodoba się przedsiębiorcy, który zatrudnia ludzi na umowę śmieciową na pół etatu, wymaga pracy 10-12 godzin na dobę, oszukując pracownika na wynagrodzeniu a państwo na podatkach, składkach ZUS itd?
Nie kradnij. Pracownik biurowy bierze z pracy trochę papieru, jakieś tam długopisy, pisaki… Normalne. Robotnik budowlany, jak potrzebuje, weźmie do domu jakieś narzędzie albo trochę materiałów… Też normalne.
Nie kradnij. Kupujemy cokolwiek na ulicznym straganie czy targowisku – zwykle bez paragonu. Sprzedawca nie informuje nas, skąd ma towar (a może mieć z kradzieży), nie wprowadzi transakcji do kasy fiskalnej. Nie odprowadzi podatku… Okradanie państwa to przecież normalne!
Nie kradnij. Co lepiej? Pracować „na czarno” i mieć trochę więcej pieniędzy w portfelu czy domagać się zatrudnienia na umowę o pracę i mieć mniej, bo podatki, ZUS? Wiele osób nie ma dylematu moralnego – wolą „na czarno”. Pecunia non olet.
Nie cudzołóż. Wystarczy przejrzeć „główne strony” prasy kolorowej czy „ciekawostki” internetowe. Pani właśnie kończy kolejny związek, zaczyna spotykać się z panem, który rozwodzi się właśnie z kolejną żoną… W tym świecie polityków – celebrytów – ludzi sztuki – dziennikarzy – sportowców – bogaczy coś takiego jak trwałość związku nie jest wartością. Wchodzi się w związek aby spełnić własną zachciankę (chcę ją! chcę jego!), choćby chwilową, a co potem? Zobaczy się. Może na jakiś czas razem, a może za chwilę pojawi się na horyzoncie kolejny interesujący „kwiatuszek”, na którym warto przysiąść… A pokus jest dużo, szczególnie gdy partnerka czy partner należą do osób mocno zapracowanych i często są poza domem nawet do bardzo późnych godzin nocnych…
Nie zabijaj. Każdy dłuższy weekend jest podsumowywany informacją, ilu pijanych kierowców zatrzymano. I w każdym tygodniu słyszymy lub czytamy, że pijany kierowca spowodował wypadek, w wyniku którego śmierć …
Na takie zachowania: rozwody, zdrady małżeńskie, jazdę po pijanemu czy oszukiwanie państwa czy klientów jest w naszym społeczeństwie przyzwolenie. Kościół chce z takich zachowań rozliczać, pokazuje na sankcje (jak nie tu, w tym życiu, to tam, na Sądzie Ostatecznym).
No ale nie można Kościołowi postawić zarzutu, że chce walczyć z kradzieżami, małżeńską niewiernością czy pijaństwem za kierownicą, które często kończy się zabójstwem niewinnej osoby. Zamiast tego lepiej zarzucać Kościołowi, że angażuje się w życie polityczne! A przecież to, że np. wciąż tak dużo kierowców jeździ na „podwójnym gazie” wynika z politycznych decyzji i takiego a nie innego kształtu prawa. Gdyby za spowodowanie śmierci pijany czy będący pod wpływem narkotyków kierowca miał dostać BEZWZGLĘDNE DOŻYWOCIE bez prawa do skrócenia wyroku, gdyby za spowodowanie inwalidztwa dostawało się 15 lat (też bez możliwości skrócenia wyroku) a na dodatek z majątku sprawcy płacona byłaby dożywotnia renta dla poszkodowanego a za sam fakt jazdy po pijanemu było OBOWIĄZKOWE 3 lata odsiadki (albo 5), wielu mocno by się zastanowiło, czy pojechać choćby po jednym kieliszku.
Kiedy Kościół mówi o ograniczeniu wyzysku – zakazie handlu w niedziele (co ma miejsce w bardzo wielu bogatszych od nas krajach), oczywiście mówi się, że to jest próba narzucania zasad religijnych całemu społeczeństwu. Ale większość nie dostrzega, że rodzina, aby mogła się rozwijać, musi także mieć czas, który jej członkowie powinni spędzać wspólnie. Im więcej tego „czasu razem”, tym rodzina jest wewnętrznie silniejsza. Przedsiębiorcy krzyczą, że to zmniejszy ich dochody, że być może będą musieli ograniczyć zatrudnienie. Nie powiedzą jednak, dlaczego ceny w ich sklepach są dokładnie takie, jak w Niemczech czy Austrii albo Francji, natomiast ich pracownicy zarabiają 1/3, czasem i 1/4 tego, co sprzedawca za Odrą? Wyzysk to nie kradzież tylko „swoboda gospodarcza” a Kościół ma się od tego trzymać z daleka?
Jeśli obecność Kościoła w życiu politycznym ma oznaczać żądanie, aby stanowione prawo nie było ułomne, aby lepiej chroniło każdego z nas, by trudniej było obejść przepisy prawa bez sankcji a za szczególne czyny (kradzież, spowodowanie kalectwa czy śmierci) kara powinna być przede wszystkim karą, to jestem za takim właśnie angażowaniem się Kościoła w życie polityczne!